"Nie wyście Mnie wybrali, ale Ja was wybrałem, abyście szli i owoc przynosili..." [śpiew przed Ewangelią z dnia J 15,16]
Po ciężkiej nocy i nie lżejszym poranku, który zaczął się o 6 i nie został dospany - rozpoczynam kolejny dzień, z nadzieją, że tym razem będzie lepszy od poprzedniego.. Statystycznie rzecz ujmując przecież taki właśnie powinien już być...
Wczesnym rankiem, kiedy czekałam na pobranie krwi, której nikt mi dziś nie pobierał - znów uruchomiłam wielką machinę myśli, modlitwy i rozważań... Leżałam tak i rozmyślałam, aż poczułam silną potrzebę udania się do toalety... Jeszcze dobrze nie obudzona, jeszcze nie wyschnięta po nocnych, mokrych, tych znienawidzonych reakcjach organizmu - zimnych potach, otuliłam się w ciepłą bluzę i wyruszyłam na spotkanie z bólem i koniecznością...
Po powrocie nie było już spania... Był tylko odpoczynek i zbieranie sił na podniesienie się z łóżka i udanie pod prysznic, aby zmyć z siebie czym prędzej mokre wspomnienie nocy...
Zaraz po śniadaniu zabierają panią Annę na separację komórek na kilka godzin, gdyż podobnie jak p. Ewa przygotowuje się ona do autoprzeszczepu, a do tego właśnie potrzebne są jej komórki macierzyste, które poszła naprodukować.. Mnie zaś zabierają do toalety silne potrzeby fizjologiczne i tam znów spędzam pół godziny, a kiedy wracam leżę już całkowicie wyczerpana i próbując złapać oddech - Bogu dziękuję za to, że mimo wszystko schodzi to ze mnie, a nie wypełnia brzuch i wzdyma jak u etiopskiego dziecka...
Leżę teraz na swoim łóżku, podpięta do kroplówek i z głową nieruchomo przywartą do poduszki, co chwilę sprawdzając, czy wkłucie przecieka, bo gdy rano podczas śniadania pielęgniarka podłączyła mi te wszystkie butle - znów poczułam, jak bluzka robi się mokra, a w gardle ze strachu staje cała kanapka...
Wolę już tak, znieruchomieć na kilka godzin, aby spokojnie skapnęło wszystko, co ma nakapać, niż potem chodzić w stresie do zabiegowego i co chwilę zmieniać opatrunek...
W rezultacie przesypiam jedną krew i osocze, a gdy się budzę - znów na nic nie mam sił... Trwam tak w milczeniu, w pustym pokoju, zatapiam się w swych myślach, modlitwach, by znów za chwilę zasnąć i na trochę zapomnieć o bólu...
W porze obiadu wraca pani Anna... Siadamy do wspólnego posiłku, a ona opowiada mi o tym wszystkim, o czym opowiadała z taką pasją pani Ewa, kiedy wróciła... Ale słucham jej z zapartym tchem, słucham aktywnie - zadaję pytania, jemy tak tą zupę i wspólnie przeżywamy nasze szpitalne, pogmatwane życie...
A po obiedzie razem zasypiamy... bo co tu robić, gdy ciało całe drżące odmawia współpracy, oczy szczypią od suchości, klatka piersiowa z każdym słowem zapada się do środka, ręce i nogi odrętwiałe i pozbawione czucia opadają bezwiednie i... dobrze, że dłonie zdołają jeszcze utrzymać różaniec, choć każdy koralik wydaje się być teraz szorstki i jakby kłujący...
Około 16:20 budzi nas ostre światło i jak na tę porę przystało - dźwięczny głos pielęgniarki "Mierzymy temperaturki!!" a zaraz potem wtacza się metalowy wózek z kolacją... Nie jest to jeszcze pora na jedzenie, ale zrobiony przez panią Annę błyskawiczny kisiel w kubku i podany wprost do mojego łóżka - daje kolejną lekcję pokory i utwierdza w przekonaniu, że ta kobieta, choć gaduła, wcale nie jest taka zła... Teraz razem stukamy te w nasze ceramiczne kubki i wyjadamy kawałki owoców, a słodka chwila trwa, choć wciąż osłabiona, męczę się z każdym ruchem łyżeczki do buzi...
W końcu nastaje czas kolacji... Zwlekam się resztkami sił, ale znowu nic mi nie smakuje, żuję więc kwaśny chleb z plastikowym żółtym serem i szybko nudzę się tą czynnością... Wracam do łóżka, gdzie topię swe smutki w chrupkach kukurydzianych i coli light... i trwam tak w znieruchomieniu, żeby tylko nie przeciekać, bo została mi już 'tylko' jedna kroplówka...
Jest godzina 21, za chwilę podłączą mi kolejne osocze, ale zaplanowana na dziś chemia jeszcze nie przyjeżdża... Idę więc do pielęgniarek wyjaśnić to i owo, bo w całym tym zamieszaniu z zastępstwem pani doktor - każdemu może umknąć taki detal.. Ale one skrupulatnie sprawdzają, nawet po trzy razy i mówią mi, że na dziś nie ma dla mnie rozpisanej epirubicyny... Zdejmują za to wenflon, bo choć bardzo się starałam upilnować go podczas prysznica - cały zamókł, a zresztą - zrobił się już mało potrzebny, więc znów moja lewa dłoń wraca do przyjemnego stanu normalności :)
Teraz już nic z tego nie rozumiem... Układam się na łóżku i w głowie wertuję wszystkie daty, odtwarzam w myślach słowa pani doktor, która wspominała o sześciu podaniach chemii, albo o sześciu tygodniach w szpitalu... Miesza mi się to wszystko i mam niezły mętlik w głowie...
A późną nocą zanoszę to wszystko Bogu, oddając się Jezusowi w akcie zawierzenia i suchymi oczami, które w końcu robią się już mokre - co przynosi w jakimś stopniu ulgę - przelatuję wzrokiem modlitwa za modlitwą, które znajduje w mojej aplikacji na smartfonie... Jedna po drugiej... o uzdrowienie, o oddanie się, o uwolnienie, w ciężkim strapieniu, o pokorę, o miłość bez lęku... i płaczę w swej niedoskonałości i bólu, w mej bezsilności i udręce... i żebrzę tej łaski, bo czuję, że to jest właśnie kres mojej ludzkiej wytrzymałości... Czuję, że oto właśnie doszłam do granicy pomiędzy tym, co zdołam jeszcze udźwignąć, a tym, co już znajduje się poza moimi możliwościami... Ten zwrotny punkt. I on właśnie nastał...
Kompletnie wyczerpana i nie pamiętając jak - zasypiam lub umieram... A ty dziej się nocy, dziej...
Miłego poranka, smacznego sniadanka- a potem tak po prostu dobrego piątku
OdpowiedzUsuńi od razu też spokojnego wieczoru i pięknych, radosnych i pełnych nadziei snów...
PS. Też nie...
PS. 2. To były codzienne życzenia. A teraz prośba: prosimy nie tracić nadziei i siły do dalszej walki. Przejdziesz przez to... A każdy na pewno pomoże jak potrafi: dobrymi myślami wysyłanymi do Wroclawia, modlitwą, albo chociażby kisielem dla osłodzenia ciężkich chwil...
UsuńDziękuję bardzo! Wybacz (-cie) ale nie mam pomysłów na zgadywanki, a zabawa w kotka i myszkę nie należy ostatnio do moich ulubionych... Pozdrawiam niemniej serdecznie :)
OdpowiedzUsuń