Podczas rutynowego wietrzenia sal, kiedy to pacjenci siedzą wzdłuż korytarza, jak kury na grzędach ;) pada z ust pielęgniarek hasło: "Noo.. dziś poniedziałek - wskakujemy na wagę.." Faktycznie, już minął tydzień od ostatniego tego typu obrządku, a kartka znajdująca się nad archaiczną wagą mówi sama za siebie: "Ważenie pacjentów. Poniedziałek godz. 7:30"
Podchodzę pierwsza. Dość sprawnie już operuję tą machinerią, tak więc pomiar zajmuje mi tylko chwilkę... Znów kilogram mniej... Po mnie wchodzi pani Anna, której pomagam ustawić równoważniki i.. wspólnie odczytujemy wynik.. Kolejka spontanicznie zaczyna się przesuwać i teraz na wagę wchodzi starszy pan... Patrzę więc na pana i uśmiecham się do niego, a on z ufnością odwzajemnia swój uśmiech i... od tej chwili wszystko staje się jasne... zostaję na etacie 'wagowej', odciążając w pracy zabiegane pielęgniarki :)
Gdy już wszyscy byli poważeni, wracamy do przewietrzonej sali i nastaje czas śniadania... Dziś znów prawie wszystkie chwyty dozwolone! Szykuję więc apetyczne kanapeczki, a zaraz po ich zjedzeniu w drzwiach widzę twarz pani psycholog :)
Nasze spotkanie od początku jednak naznaczone jest widmem zakazu... Wszak odwiedzający wciąż nie mają prawa na przestępowanie progu sali 17... Pani M. zakłada więc pośpiesznie maseczkę, a nasza rozmowa ogranicza się jedynie do zdania niedługiej relacji z minionych dwóch tygodni... Siedzimy tak i dyskutujemy, a pani Anna raz po raz włącza się do rozmowy... Ale dziś jest jakoś inaczej... Akceptuję jej zachowanie i w zasadzie nie przeszkadza mi to wcale, zwłaszcza, gdy widzę - jak pani Annie pomaga...
Teraz jednak następuje wizyta lekarska. Pani psycholog żegna się z nami i idzie dalej, a my wraz ze współlokatorką siedzimy - każda wzorowo na swoim łóżku, w oczekiwaniu na to, co ma nam do powiedzenia pani doktor. Przede wszystkim widzimy nową twarz, a nie jak zwykle - twarz pani D. Kobieta w średnim wieku przedstawia nam się i informuje, że przez jakiś czas będzie zastępować dr prowadzącą, gdyż ta jest na zwolnieniu lekarskim bo ma chore dziecko...
Następuje krótkie badanie, a zaraz potem wywiad... Młody lekarz - asystent pani doktor osłuchuje mnie i zagląda do gardła... potem opukuje po plecach i sprawdza brzuch... Zadaję szereg pytań doktorce, żeby nieco wybadać jej poziom wiedzy o moim stanie, a ona udziela mi dość wyczerpujących odpowiedzi na temat mojej odporności i tego, że aktualnie jestem w najniższym z możliwych dołków odpornościowych, co oznacza wzmożoną samokontrolę na każdym froncie, a już na pewno na froncie zewnętrznym - czyli bezwzględny zakaz odwiedzin do potęgi entej!
Z tą świadomością i perspektywą najbliższej punkcji - nie jest mi teraz do śmiechu... Gdy tylko lekarka wychodzi - dzwonię do Dominika, aby wylać mu swe smutki wprost do jego cierpliwego ucha...
W niedługim czasie przywożą mi porcję krwi, a zaraz potem woreczek osocza.. Wszystkie kroplówki wstrzymane i znów będę się z nimi bujać aż do wieczora... Kiedy ostatnie krople 'barszczyku' kończą swe kapanie - udaję się do mikrofalówki, celem odgrzania obiadu. Tam spotykam Beatkę, która wróciła dziś na oddział. Opowiada, co tam w domu, jak jej chłopcy... czas szybko minął a ona znów tu z nami jest... Trafiła nawet do tej samej sali i na to swoje, stare łóżko pod 14-stkę...
kolejka.. nie ma że to tamto ;)
Po obiedzie zapadam w dwugodzinną drzemkę... Udaje mi się nawet odciąć od tego zgiełku, a to za sprawą stoperów do uszu, które ostatnio przywiózł mi mój mąż :* Po drzemce urządzam kolację, a zaraz po niej dość ciekawą pogawędkę z panią Anną na temat wyższości kisielu nad naleśnikami z jabłkiem ;) Nawet się przy tym uśmiałam i muszę przyznać - chyba zaczyna nam się układać ze współlokatorką...
Wieczór upływa mi na nadrabianiu zaległości komputerowych, podglądaniu życia rodzinnego przez skype, ciepłym prysznicu (woda wróciła o 18) oraz na przyjęciu ostatniej na dziś porcji osocza...
Kolejny dzień za nami... kolejny odhaczony... i jak to zwykła mawiać wieczorami pani Anna: "I tak w koło Macieja..." ;) Ale perspektywa domu coraz bliższa... Jest więc nadzieja i jest na co czekać...:) Chwała Panu!
Haha a propos stoperów: pamiętam jak dostałam w Inverness na końcu świata pracę w Lifescan-ie- fabryka produkująca paseczki, których używają diabetycy do badania poziomu cukru. I tam stopery to był chleb powszedni+ fartuch niebieski rozmiaru XXXL + rękawiczki jednorazowe + czepek jak małpa w kapieli:) Radio nastawione było na maxa, żeby przez te maszyny i te stopery ułyszeć najnowsze szkockie hity! To były czasy:))) A O podbierał mi potem te stopery jak spać nie mógł, bo za głośno... Kochana, życzę żebyś już nie musiała uciekać się do takich rozwiązań! Nie ma to tamto, ale najleppiej śpi sie w domku- i tego życzymy w jak najszybszym czasie!!!
OdpowiedzUsuńŚrody są dla Ciebie dość trudnymi dniami- więc tym mocniej myslimy o Tobie i tym bardziej życzymyTobie dobrego, spokojnego dnia...
OdpowiedzUsuńPs. Zgaduj zgadula :-)
Basia, Basia...:)
UsuńHmm, ale nie że ja? Bo ja to ja;)
Usuń