Powiem więcej - był paskudny://
Na ten stan złożyło się wiele czynników, punkcja zaś w tym wszystkim stanowiła jedynie kroplę w morzu... Więc może lepiej, że z racji tegoż zabiegu musiałam przez cały dzień leżeć przykuta do łóżka, bo... nosiło mnie i targało mną na wszystkie strony...
Na szczęście w okolicach godziny 15, a dokładniej 5 minut przed godziną miłosierdzia, postanowiłam jeszcze szybko sprawdzić skrzynkę mailową w telefonie (a gdzieżby indziej? Leżąc na wznak ciężko jest utrzymać nawet najmniejszy komputer;) Sprawdzam więc, sprawdzam... długo się odświeża... Raptem patrzę - jest jakiś jeden list... Sądząc po nieznanym mi nadawcy, byłam pewna że to kolejny mail w stylu: "Czy wykonuje pani kartki na zamówienie i czy wykona pani dla mnie taką kartkę, jak opisałam poniżej..."
Od jakiegoś czasu z przykrością muszę odpisywać na takie listy odmownie, choć żal mi strasznie, bo uwielbiam podejmować tego typu wyzwania... Jednak tym razem nie była to żadna prośba o kartkę, ale najprawdziwsze świadectwo, które czytając - tych kilka minut przed godziną 15 - dodało mi takiej siły, że starczyło na kolejnych kilka godzin ;))
Czytając ten list, łzy same spływały mi po policzkach, a ja wciąż powtarzałam w myślach, że nie jestem godna tych wszystkich słów, które zostały o mnie napisane... Bo tak jest Paulinko!
Jestem słaba, często upadam... Ostatnio bardzo dużo przeklinam i nie szczędzę epitetów pod adresem pielęgniarek (nie mówię im tego oczywiście wprost, raczej do siebie, pod nosem)... Złoszczę się na to, na co nie mam wpływu, wkurza mnie ciągłe czekanie na niewiadomo co... Tracę zmysły od braku kontaktu z moimi dziećmi, płaczę z tęsknoty... Czuję, że wtedy do mojego serca wdziera się strach, jakiś taki niepokój o ich przyszłość... Czuję w tym wszystkim niestety silne działanie złego ducha... jego parszywe podszepty sprawiają, że tracę grunt pod nogami...
Spadam wtedy w dół - dosłownie... A w ten poniedziałek spadłam nawet jeszcze głębiej...
Tam, gdzie się znalazłam, panowała ogromna ciemność... Złość mieszała się z bezsilnością, stan ten zaś potęgowało moje przymusowe leżenie na wznak...
I na to wszystko, na to ogromne cierpienie i przeszywającą nicość - przychodzi taki mail w godzinie miłosierdzia. Czy to sam Bóg do mnie napisał? Czy w ten sposób daje mi namacalny znak swojej obecności i bliskości?
Jak dobrze Boże, że przy mnie jesteś... że chociaż Ty... Dziś nawet obchodzisz swoje święto, to Dzień Ojca... Po przeczytaniu listu od Pauliny zatapiam się w rozważaniach s. Faustyny Kowalskiej, a następnie modlę koronką do Bożego Miłosierdzia... to przynosi ulgę...
Tego dnia również uczestniczę w wieczornej, radiowej transmisji mszy świętej i ona dopiero wlewa w moje serce pokój, jaki ostatnio straciłam... Wciąż jeszcze wiercę się na łóżku niespokojnie, ale teraz ma to charakter niewątpliwie dziękczynny!
Moje myśli powoli zaczynają się uwalniać spod sił ciemności, rozmyślam o dniu jutrzejszym, znów snuję plany na najbliższą przyszłość... Do końca mojej Nowenny pozostało 7 dni... zły chce to jeszcze dobrze wykorzystać... Ale ja już wiem, że na całe zło tego świata, moc płynąca z mszy świętej jest wprost niezastąpiona! To dzięki Eucharystii stajemy się mocniejsi, otwierają nam się oczy i przede wszystkim serca na drugiego człowieka...
Już tak nie użalam się nad sobą... Teraz użalam się nad swoimi słuchawkami do telefonu, które zaczęły właśnie przerywać, bo coś im kabelki nie łączą i przez to nie mogę słuchać sobie radia chwilę przed Apelem Jasnogórskim... (wszak słuchawki w telefonie służą, jak wiadomo, jako antena radiowa)
Ech, ty diabełku robisz mi pod górkę widzę i kombinujesz jak tylko możesz... Ale nie ma takiej opcji, żebym zrezygnowała z mojego ulubionego punktu programu wieczornego! Po prostu nie ma takiej opcji!
Jedną więc ręką trzymam kabel od słuchawek tuż przy wejściu do telefonu w odpowiedniej pozycji, drugą zaś ręką trzymam przeciwną stronę naciągniętego kabla, aby zniwelować szumy fal radiowych i aby dźwięk był w miarę czysty... Jest to cholernie niewygodne, trochę karkołomne jak się to robi na leżąco i ręce szybko drętwieją, ale Apel nie trwa na szczęście całe wieki, a jedyne 20 minut, które mogę spokojnie poświęcić, a nawet ofiarować w pewnej intencji :)
Dzień kończę ze spokojem w sercu, po 3 w nocy, bo jeszcze są do odmówienia dwie tajemnice różańca (czyli jakieś 100 zdrowasiek ;) Ale o dziwo nawet w środku nocy nie padam ze zmęczenia, nie zamykają mi się oczy i nie tracę wątku... Działa we mnie jakaś niewyjaśniona adrenalina, która nawet po zakończeniu Nowenny nie daje mi spokojnie zasnąć...
Tworzę więc w telefonie notatki moich myśli, aby żadna z nich nie umknęła... Jest tyle spraw, które jeszcze mam do zrobienia... Czas więc, który został mi po raz kolejny dany, tu w szpitalu - pragnę więc i uroczyście postanawiam owocnie wykorzystać...
A pierwszym krokiem, jaki w tym kierunku poczynię - będzie nadrobienie choć kilku istotniejszych zaległości na blogu, bez względu na to, czy ktoś to w ogóle czyta, czy się tym nudzi i czy się komuś to spodoba, co napiszę, czy nie!
A tymczasem proszę Was tylko o jedno...
Apeluję wręcz gorąco: jeśli macie napisać mi jakiś komentarz, który będzie zawierał nic nieznaczące, błahe frazesy, lub co gorsza odnosić się będzie do CZASU spędzanego przeze mnie na oddziale, odizolowanej od dzieci, ich bliskości i od całego świata...
Powiem tak...
Czy którakolwiek z Was, mam (pozwólcie, że odniosę się chwilowo tylko do kobiet) była zmuszona choćby na jeden dzień i jedną noc zostawić swoje niemowlę pod opieką innej osoby, niż ona sama?
- Tak.
- Bolało Was serce?
- Bolało...
A czy któraś z Was, mam, była zmuszona pozostawić swoje niemowlę na tydzień pod opieką kogoś innego, niż ona sama, choćby był to sam Anioł Stróż Waszego maleństwa?
- Niestety tak...
- Wtedy pewnie też bolało?
- Jak cholera... ten tydzień dłużył się w nieskończoność!
No to teraz zapytam Was drogie mamy, czy któraś z Was była kiedykolwiek zmuszona zostawić swoje ukochane dzieciątko na miesiąc, to jest 30 dni i 30 nocy?
- ...
Zatem wyobraźcie sobie, że ja w życiu swojego (11-sto miesięcznego obecnie) niemowlęcia, częściej byłam nieobecna w domu, niż fizycznie przy nim, gdzie moje miejsce... Że takich miesięcy bez bliskości, bez przewijania i kąpania, bez wieczornych rytuałów, cycusiów i spacerków mam na koncie już 7!!! a przede mną zarysowuje się perspektywa jeszcze dwóch kolejnych, długich miesięcy, tj. 70 dni i 70 nocy spędzonych BEZ BLISKOŚCI moich OBU ukochanych córeczek, którymi na co dzień zajmuje się ich najlepszy Anioł Stróż - co nie ulega wątpliwości - ich tata... I nie o użalanie nad sobą tutaj teraz chodzi...
Tylko o to, żebyście nie pisali mi (w ramach pocieszenia oczywiście, nie umniejszając Waszym intencjom), że 'jeszcze trochę' i będziemy razem! Bo jeśli dla kogoś dwa miesiące bez najbliższych (już pomijając te wszystkie, bezpowrotnie stracone) to tylko 'trochę'... to się kompletnie nie rozumiemy...
Tydzień bez dzieci to dla mnie stanowczo za długo...
A takie komentarze potęgują tylko we mnie ból, złość na całą tą sytuację, na którą nie mam wpływu i sprawiają, że chce mi się jeszcze bardziej wyć!
I na koniec bardzo popularny aforyzm, który pewnie większości z Was jest dobrze znany, jednak w tym kontekście uważam, że warto, aby co poniektórzy sobie go odświeżyli:
Żeby docenić wartość jednego roku,
zapytaj studenta, który oblał egzaminy.
Żeby docenić wartość miesiąca, spytaj matkę,
której dziecko przyszło na świat za wcześnie.
Żeby docenić wartość godziny,
zapytaj zakochanych czekających na to,
żeby się zobaczyć.
Żeby docenić wartość minuty, zapytaj kogoś,
kto przegapił autobus lub samolot.
Żeby docenić wartość sekundy, zapytaj kogoś,
kto przeżył wypadek.
Żeby docenić wartość setnej sekundy,
zapytaj sportowca, który na olimpiadzie
zdobył srebrny medal.
Czas na nikogo nie czeka! Łap każdy moment,
który ci został, bo jest wartościowy...
zapytaj studenta, który oblał egzaminy.
Żeby docenić wartość miesiąca, spytaj matkę,
której dziecko przyszło na świat za wcześnie.
Żeby docenić wartość godziny,
zapytaj zakochanych czekających na to,
żeby się zobaczyć.
Żeby docenić wartość minuty, zapytaj kogoś,
kto przegapił autobus lub samolot.
Żeby docenić wartość sekundy, zapytaj kogoś,
kto przeżył wypadek.
Żeby docenić wartość setnej sekundy,
zapytaj sportowca, który na olimpiadzie
zdobył srebrny medal.
Czas na nikogo nie czeka! Łap każdy moment,
który ci został, bo jest wartościowy...
Dziel go ze szczególnym człowiekiem
- będzie jeszcze więcej wart.
Na pewno będzie mu przyjemnie.
Powiedz tej osobie co dla Ciebie znaczy,
bo zanim się zdecydujesz, może być za późno.
Żyj chwilą! Nigdy niczego nie żałuj.
I co najważniejsze, zawsze trzymaj się
z przyjaciółmi i rodziną,
bo to oni pomogli Ci być takim,
jakim jesteś teraz.
jakim jesteś teraz.
Oj Miszu, to chyba naprawdę nie był najlepszy dzień...:) Ja liczę dni razem z Tobą i piękny jest ten tekst o wartości każdej sekundy - każda jest tak samo cenna i trzeba umieć je doceniać, bez dwóch zdań! żadna się nie powtórzy! Ale choć jest pewnie cholernie ciężko (wiesz, że ja jeszcze bardziej nie przebieram w słowach, niż Ty i aż cisną się inne określenia dla całej tej sytuacji), to ważniejsze jest to, że po przeszczepie zaczniesz nowy etap życia i te tygodnie, miesiące tęsknoty choć nie pójdą w zapomnienie bo to niemozliwe, to będą silnym fundamentem Waszej 'nowej' przyszłości i pewnie o to chodzi większości Twoich podglądaczy...:) Ja wierzę, że możesz być zmęczona czytaniem tych komentarzy każdego dnia więc może zablokuj na jakiś czas możliwość ich dodawania? Jak Ci ich nei będzie brakowało, to będzie znaczyło, że nie są do niczego potrzebne, a jak jednak się okaże po jakimś czasie, że dobrze mieć choćby taki support, to odblokujesz? Wiesz, wszyscy bardzo Cię dopingujemy i czekamy na ten moment, kiedy przestaniesz bloga kontynouwać, ale czasem nawet w mojej w głowie rodzi się myśl, że lepiej powiedzieć cokolwiek, niż nic... Pamiętam po śmierci mojego Taty bardzo doceniałam wszystkie słowa wsparcia, choć wiele wyciskało mi łzy, ale wiem, że Ci którzy piszą, dzwonią nie mają złych intencji, tylko czasem brak odpowiednich słów... Buziaki Miszczu, coco jumbo i do przodu:*
OdpowiedzUsuńDziękuję Teresko!
OdpowiedzUsuń- aby celebrować czas z rodziną 'po przeszczepie' trzeba jeszcze do niego doczekać, a potem doczekać wyjścia ze szpitala ;))
- silny fundament: też tak uważam! Każdy mój powrót do domu jest czasem absolutnie świętym, dlatego wtedy nie odpisuję nikomu na sms-y ;)
- jeśli wszyscy tylko czekają, żebym wreszcie przestała kontynuować bloga, to... mogę przestać ;) - nie, no wiem o co Ci chodziło! ;)
- a może lepiej czasami przemilczeć, niż pisać bzdury, które nic mądrego nie wniosą, a tylko doleją oliwy do ognia...?
- Wiem dobrze, że czasem brakuje po prostu słów... dlatego nie blokuję dalszego komentowania, a jedynie apeluję o chwilę refleksji przed kliknięciem >>opublikuj<<...
Pozdrawiam Cię Teresko moja:*
To tak z innej beczki - w przyszłym roku spędzamy wakacje w Polsce - przeszczepiaj się, uodparniaj i blokuj czas w kalendarzu (jeszcze nie wiem kiedy;p)! Ściskam Cię Miszu:*
OdpowiedzUsuń