Po czarnym poniedziałku przyszedł wtorek, który nie wiem kiedy minął - bowiem byłam tak pochłonięta różnymi sprawami niecierpiącymi zwłoki, że cały przesiedziałam przed komputerem... Wkrótce potem przyszła środa... Dostałam nowe słuchawki z domu za pośrednictwem znajomych, którzy akurat jechali do Wrocławia, znów słuchanie radia i wielogodzinne rozmowy telefoniczne stały się możliwe...
W okolicach śniadania jednak wydarzyło się coś, co odcisnęło na mnie piętno aż do piątkowego poranka...
W okolicach godziny 9 pielęgniarka roznosiła pudełka ze śniadaniami dla pacjentów... Weszła do mojej sali i zapytała, czy będę czegoś potrzebowała jeszcze z lodówki. Rzuciłam okiem na szklaną miseczkę oraz jej zawartość: 4 kromeczki chlebka i jakaś wędlina... Powiedziałam więc pani, że poproszę żółty ser z lodówki i... może jeszcze parówki!
Minęła niedługa chwila... Kiedy ów kobieta uporała się z poroznoszeniem wszystkich miseczek do okolicznych sal, zajrzała wreszcie do mnie. Przyniosła tylko żółty ser. Zapytałam o parówki, a ona odpowiedziała, że parówkę mi już podgrzała i włożyła do naczynia...
Wezbrała we mnie złość! (może i nieadekwatne uczucie do sytuacji, ale tak, jak ostatnio pisałam - zrobiłam się tu bardzo nerwowa) ponieważ nie znoszę ciepłych parówek i stają mi zawsze okoniem w gardle :/ (po prostu są gusta i guściki, a ciepłe parówki są dla mnie nie do zjedzenia!) zezłościł mnie już sam ten fakt!
Na domiar tego wszystkiego - ów podgrzana parówka opakowana była jeszcze w ochronnej folijce i wsadzona kilka minut temu do mikrofalówki (!!!) Zaczęłam obierać parówkę... Była poprzylepiana do tej ochronnej folii, przez co pozbawiłam jej prawie całej skórki...
Byłam zdruzgotana ://
Czy tylko ja jestem jakaś przewrażliwiona, czy po prostu nierozsądnym było wsadzanie Berlinki w folijce do mikrofalówki ?!? Od razu pomyślałam o tych wszystkich szkodliwych związkach, które z pewnością uwolniły się przez czas nagrzewania i o rakotwórczych (o ironiooooo!!) skutkach takich działań... I to jeszcze na oddziale hematologii...
Siedziałam przez dłuższą chwilę wpatrzona w szklaną miskę i próbowałam na spokojnie raz jeszcze ocenić sytuację... Piguła ewidentnie chciała dobrze... Ja - mam prawo nieznosić ciepłych parówek... A ponieważ nie należę do osób pokroju 'francuskich piesków' - zrobiłam pierwszego gryza...
Zagryzając chlebkiem z żółtym serem i zapijając herbatą - przełknęłam... Jednak po drugim gryzie - pomimo szczerych chęci - musiałam zaprzestać dalszej konsumpcji...
Dokończyłam jedynie kanapki... Po śniadaniu położyłam się na łóżku i chwyciłam za komputer... Po jakimś czasie zrobiło mi się niedobrze... Uczucie mdłości narastało, odłożyłam więc komputer i postanowiłam się zdrzemnąć...
Drzemka trwała 3 godziny... W międzyczasie pielęgniarki przyniosły obiad, którego nie byłam w stanie ruszyć, a potem kolację, z której zjadłam tylko plasterek żółtego sera...
Następnego dnia, w czwartek obudziłam się wreszcie bez tego uciążliwego kłucia w żołądku.. Zjadłam śniadanie. Moja klasyka: kilka kromeczek z żółtym serem, a do tego kubek miętowej herbaty... Po śniadaniu znów czuję, że zaczyna się to nieznośne mulenie... Obiad przeleżałam, około 15:00 zjadłam z niego jedynie zupę. W tym czasie zajadałam miętowe gumy do żucia... jedna po drugiej i jakoś przetrwałam najgorsze...
Dopiero w okolicach kolacji poczułam, że ucisk powoli znika. Zjadłam normalnie. Kilka kromeczek z żółtym serem i herbatą miętową, po których wszystko zaczęło się od początku...
Czwartek oprócz kolejnych dolegliwości żołądkowych, które pozbawiały mnie radości życia był dniem, w którym runęły moje ostatnie resztki nadziei względem wkłucia centralnego.
Podczas wizyty porannej przyszedł doktor D i oznajmił, iż laboratorium potwierdziło namnażanie się w badanej próbce na posiew, nieznacznych bakterii. Pewnie nikt nie zwróciłby na nie uwagi, gdyby chodziło o zwykły pobyt w szpitalu i podawanie chemii, ale jeśli gra toczy się o wyższą stawkę - nawet takie bakterie mogą stanowić ogromne zagrożenie dla mojego organizmu w czasie, kiedy będę kompletnie wyjałowiona. Jednym słowem - wkłucie musi wylecieć! A jego miejsce (może nie dosłownie) zastąpić zupełnie nowe, czyste, sterylne, okraszone oddzielną porcją bólu i strachu - znamienną dla tego zabiegu - wkłucie centralne nr 5...
Nie mam już na to wszystko sił ://
Doktor w ramach uspokojenia mnie obiecał, że zabiegu dokona sam szef wszystkich wkłuć, dr J., ale ponieważ nie ma go w przyszłym tygodniu - zobaczymy jak to będzie... Może nowe wkłucie pojawi się na początku kolejnego tygodnia...
Plany zaś na najbliższy więc czas, zapowiadają się następująco:
- w przyszłym tygodniu nic się nie dzieje (czyli trwa przysłowiowe 'sanatorium') aż do piątku, 4 lipca,
- kiedy to rozpoczynam naświetlania. Będę na nie jeździła 2 x dziennie przez cały weekend 4-6 lipca
- 7 lipca w poniedziałek rozpocznie się podawanie megachemioterapii (2 dni)
- 9 lipca nastąpi podawanie silnych sterydów i innych leków przeciw odrzuceniu przeszczepu (2 dni)
- 10 lipca w czwartek odbędzie się przeszczep, tzn. przetoczenie woreczka komórek macierzystych od dawcy niespokrewnionego do mnie.
- od 10 lipca rozpocznie się podawanie miliona leków wspomagających zaakceptowanie przeszczepionych komórek, ja zaś będę znajdowała się w tzw. aplazji, czyli stanie kompletnego 'wyzerowania' i od tego momentu będziemy wszyscy z niecierpliwością czekali na 'odbijanie' wyników, czyli zaakceptowanie przeszczepu przez mój organizm.
Wszyscy tutaj mówią, że kluczowe są dwa pierwsze tygodnie. W tym czasie szpik powinien zaskoczyć i rozpocząć produkcję poszczególnych komórek wszystkich linii, tworząc nowy organizm - zupełnie nowe środowisko...
Środowisko wyjałowione i kompletnie bezbronne, pozbawione odporności i przeszłości bakteriologicznej. To tak, jakby ktoś nagle skasował mi pamięć wszystkich przebytych chorób... Jakbym nigdy w życiu nie miała ospy, różyczki, czy świnki...
Sytuacji nie pomaga również fakt, iż wszystkie tabletki, które rozpocznę łykać z dniem przeszczepu - (przeciw odrzuceniu obcych komórek dawcy) są środkami immunosupresyjnymi, co oznacza, iż obniżają moją odporność. Nie dość, że będę bezbronna jak noworodek, to jeszcze moją odporność będzie przez jakiś czas skutecznie niszczyć całe grono tabletek, których łykanie jest wręcz niezbędne!
Jak to się ma w praktyce?
Kiedy Hania przyjdzie do domu z katarem - u mnie może się rozwinąć zapalenie płuc. Warto więc w tym pierwszym okresie, zaraz po przeszczepie huhać na siebie dmuchać, aby nie zniweczyć zakończenia tego wielkiego dzieła, jakim był przeszczep...
Cały lipiec spędzę w szpitalu - to nie ulega wątpliwości... Ominą mnie dwie bardzo ważne uroczystości, a jedna to nawet ważniejsza od drugiej... 26 lipca roczek ukończy moja Alunia, a parę tygodni wcześniej jej tatuś, mój Dominik...
Czas biegnie powoli... Żadna minuta nie będzie mi oddana... Żaden dzień nie zostanie zwrócony z nawiązką... Życie się toczy dalej, a każdy chwilowo żyje w swoim świecie...
...i to czasami tak bardzo boli, że nasze światy się ze sobą nie mogą spotkać...
A widzisz, ja nie umiem jeść zimnych parówek hahaha Ta konsystencja do mnie nie przemawia, ciepłe to już inna historia;) Ile ludzi tyle 'fanaberii';) Ale wierzę, że piguła nie chciała źle - choć pomysł z pakowaniem ich do mikrofali w folii to jakaś porażka! Nawet mój mąż by wiedział, że się tak nie robi! Mam nadzieję, że dziś już lepiej żołądkowi Miszu - jak chcesz, to Ci mogę codziennie wysyłać WhatsAppem na co tylko masz ochotę;) Dziś już nie będę, bo obiad ten sam, co wczoraj - odgrzany na patelni, bo mikrofali nie uznaję w ogóle, rozpoznaję, jak mnie mąż wkręca, że nie było w mikrofali;) Buziaki Dorotko z zimnej Szkocji:* Sprawdzałam bilety na wrzesień już - szanse na przylot się robią realne!!!:) Całuski, cukiereczki, ciasteczka:*
OdpowiedzUsuńParóffki na zimno najlepiej smakują w pracy <3 ;)
OdpowiedzUsuń