wtorek, 12 sierpnia 2014

Odliczanie

Izolacja ma swoje dobre strony. Każdy dzień przebiega według określonego porządku, określonego harmonogramu dnia, wręcz klasztornej rutyny, której poniekąd... będzie mi pewnie bardzo brakowało, kiedy wreszcie wrócę do domu...

Każdy mój dzień wypełniony jest Bogiem po brzegi. Modlitwa zaczyna i kończy wszystkie moje szpitalne zmagania. Gdy tylko otwieram oczy - odmawiam poranną modlitwę dziękczynną za kolejny dar z ręki Stwórcy. Polecam Mu wszystkie doczesne sprawy, szczególne intencje na dzień (pielgrzymuję tu sobie trochę duchowo ;) i wciąż rozmyślam, co też ów dzień mi przyniesie...

Nie planuję, nie nastawiam się, tylko proszę o potrzebne siły do przeżycia kolejnej doby. I proszę o łaski dla najbliższych, dla wszystkich modlących się za mnie, za pielgrzymujących w mojej intencji, dla tych, którzy prosili mnie o modlitwę i tych, którzy tak bardzo potrzebują wytchnienia...

Dzień rozpoczyna się o 5:30 trzema, niewielkimi kroplówkami. Co drugi dzień również następuje zbiórka moczu do badania ogólnego. Co dzień również o tej porze pobierana jest u wszystkich pacjentów krew do przeróżnych badań. Moja od 5 dni nie chce się pozyskać drogą tradycyjną - czyli poprzez wkłucie centralne, w związku z czym, poranki okraszane są dodatkowym ukłuciem i... przebudzeniem ;)

O 6:30 rozpoczyna się różaniec. Lubie ten czas... Od paru dni nawet na nim nie przysypiam, polecając Bogu dodatkowych 5 intencji, które 'nie zmieściły się' w tradycyjnym harmonogramie modlitw :) O 7:00 zaczyna się msza święta, a zaraz po niej szybka toaleta poranna w misce, bo godzina ósma jest tutaj godziną świętą ;)

Od kilku dni sama zmieniam sobie co dzień pościel, odciążając w ten sposób zabiegane pielęgniarki, a tym samym dając kolejną możliwość rozruszania się moim zastałym i zaspanym kościom. Choć nie zawsze siły dopisują, to jednak powolutku, niczym mała muszka w dużej smole uwijam się i strzepuję ogromne połacie sztywnych, wysterylizowanych powierzchni materiału...

Wracam do czystego łóżka, gdzie czekają na mnie kolejne kroplówki i przeciwzakrzepowy zastrzyk w brzuch. Zazwyczaj już bezbolesny, choć coraz trudniej wybrać idealne miejsce, bo siniaków co dzień przybywa i robią się zrosty w tkankach... Na godzinę 8:45 wjeżdża śniadanie. W tym czasie słucham sobie godzinek do Najświętszej Maryi Panny, a zaraz po nich katechezy, zazwyczaj odnoszącej się do Ewangelii z dnia.




Litrowe flaszki zastępują 250, 300- ml. buteleczki...

Od niedzieli sama pilnuję pór mojej cyklosporyny, która przychodzi do mnie w formie tabletek a nie kroplówek ze zdecydowanie zmniejszoną dawką leku (!). Po śniadaniu jest czas oczekiwania na wizytę. Mój doktor prowadzący od poniedziałku wyruszył na urlop, w związku z czym zastępuje go bardzo sympatyczna i kompetentna pani U. - która zawsze z pamięci recytuje moje wyniki... A jak to się przedstawia na dzień dzisiejszy? Leukocyty rosną w oszałamiającym tempie, jest ich już ponad 4,85 tysięcy! Jednak nie samymi leukocytami człowiek żyje i ich wartość, choć bardzo zadowalająca, wciąż jeszcze nie wystarcza, by wypuścić mnie choćby do łazienki pod prysznic.

Wiele osób pyta mnie, ILE musi być tych leukocytów, abym poszła wreszcie do domu ;)? Otóż nie ma na to jednoznacznej odpowiedzi, choć pewnie tabelki i schematy mówią o pewnych widełkach, to jednak na 'wypuszczenie' do domu składa się bardzo wiele czynników, jak choćby tolerancja na leki, które zaczęłam  dostawać doustnie, jak choćby procent przyjęcia się nowego szpiku w organizmie (tzw. chimeryzacja - takie badania już zostały zlecone w zeszły czwartek, teraz czekamy na wyniki) i jak choćby ogólny stan mojego samopoczucia, braku infekcji, no i nieugięta 30-sta doba na liczniku... A doktor U. jest w tym względzie bardzo rygorystyczna...

Około godziny 11:00 przychodzi fizjoterapeutka. Tylko do mnie ;) i tylko mnie tak męczy, abym nawet w chwilach słabszego samopoczucia - poruszała choć nogą czy reką, albo pooddychała torem przeponowym. Bardzo cenne są te jej wizytki, choć nie ukrywam - cieszę się, kiedy wreszcie mówi: "No dobra, na dzisiaj tyle, widzimy się jutro!, odpoczywaj! :)"

11:45 to czas medytacji. Leci wtedy taka relaksująca muzyczka, a ja czuję, jak moje całe ciało uwalnia się od wszelkich stresów, albo bóli... Zwłaszcza po intensywnych ćwiczeniach takie 15 minutek ze Słowem Bożym na rozważaniach jest wręcz zbawienne, a ja czuję, jak wraz z oddechem uwalniam wszystko to, co niepotrzebne...

Potem 12:00 i Anioł Pański. W radiu biją dzwony... A ja myślami jestem na moim osiedlu, krocząc udrzewioną alejką przy moim kościele Ducha Świętego i zasłuchuję się w rytmiczne kołysanie tej niebiańskiej melodii... Kiedyś denerwowały mnie te trzy minuty 'łupania' - jak to zwykłam nazywać i jazgotu, bo akurat wtedy dziecko zasypiało mi w wózku, a potężny dźwięk rozlewał się na całą okolicę i naprawdę nie było gdzie się schronić przed tym 'hałasem' ;)) Teraz jest to dla mnie najcudowniejsza melodia, która przypomina mi o domu i rodzinnych stronach, do których tak strasznie tęskno...

12:30 to czas kolejnego różańca. Układam się wygodnie na łóżku, zamykam oczy i w zamyśleniu trwam te pół godziny na dziękczynieniu i nieustannych prośbach, które Dobry Bóg już tak dobrze zna na pamięć...  Potem zasiadam do obiadu... Zupę zjadam już na ciepło, a zaraz po niej drugie danie, którego różnorodność
pozostawia oczywiście wiele do życzenia, ale to tylko szpital i na kulinarne fantazje nie czas tutaj, ni miejsce ;)

Kroplówki nadal lecą... Tak jest do godziny 14:40 - 15:00, kiedy to następuje czas Koronki do Bożego Miłosierdzia. Potem chwila dla 'mnie' - czasem coś poczytam, czasem coś napiszę... Jeżdżę wtedy też na rotorku i ćwiczę przy łóżku... A kiedy się tym zmęczę - nadchodzi czas kolacji, czyli godzina 17:00 i wtedy już ogarnia moją głowę popołudniowa refleksja o minionym dniu, o tym, co za mną... Odpisuję na zaległe smsy i oddzwaniam do najbliższych...

W głowie kłębią się myśli o domu... O tym, kiedy wreszcie nastąpi to długo oczekiwane... I jak to wszystko będzie? Alunia już chodzi, ma nawet pierwsze buciki :) Hania wciąz pyta o mamę, czeka już od tak dawna, kiedy z nią wreszcie usiądę i porysuję...

Mój dzielny mąż godzi obowiązki remontowe, które aktualnie odbywają się w naszej łazience, by wszystko było gotowe na mój przyjazd - z opieką nad dziećmi, które są tak bardzo go stęsknione i zdezorientowane sytuacją nocowania u babci, która ma czynną łazienkę ;)

Wszystko już się zbliża wielkimi krokami... Wszystko już wisi w powietrzu, ostatnia prosta, a jednak taka pokręcona... A jednak tak trudna i skomplikowana...

Nadchodzi godzina 19:30 - czas toalety wieczornej. Czasem biorę szpitalną piżamę, bo podoba mi się jej odcień, taki lagunowy...;) I codzienny rytuał wieczorny z mozołem powielany od wielu tygodni... Miska, woda, żel pod prysznic, zasada: od góry na dół... A na końcu zęby, z odłożoną wodą w kubeczku, jak dla dzieci :)

Na godzinę 20:00 jestem gotowa by połknąć cyklosporynę, dać się ukłuć w brzuch, oraz podłączyć sobie wszystkie 4 kroplówki. A na 20:20 jestem już gotowa na wieczorny różaniec... Co ja bym bez niego zrobiła? Jakie to szczęście mieć w słuchawce taką odskocznię, takie ukojenie, taki inny świat... Przypieczętowaniem mojego dnia jest o 21:00 Apel Jasnogórski, który daje obietnicę spokojnej nocy, podsumowuje i porządkuje wszystkie sprawy...

Jestem już naprawdę zmęczona. Organizm choć pozornie nie namęczył się dzisiaj i nie wykonał żadnej ciężkiej pracy - daje teraz o sobie znać bólami głowy, osłabieniem, ogólnym rozbiciem i rozdrażnieniem... Wbrew pozorom, trudno jest przez to wszystko zasnąć... A kiedy to już nastąpi - nieuchronne pobudki o 2:30 i 4:15 każą mi natychmiast wyjść spod ciepłej kołdry, opróżnić pęcherz i zmusić się do ponownego zaśnięcia...

I tak od wielu dni, tygodni... miesięcy? Kroplówki, zastrzyki, sikanie, modlenie, jedzenie, przetrwanie, myślenie o domu, nieśmiałe marzenia, planowanie roczku Ali, wymyślanie nowych zabaw w domu, kiedy mama nie będzie miała siły na spacery, opracowywanie nowego menu poprzeszczepowego, opracowywanie nowego życia...

Boże, czy pozwolisz mi to wszystko zrealizować? Czy to już naprawdę kres tej szpitalnej tułaczki? Czy życie stoi dla nas otworem? Czy dane mi będzie zamieszkać na dobre? Rozgościć się w porannych uśmiechach ledwo obudzonych dzieci, popijać z mężem wieczorną herbatę, być mamą w domu i żoną w świecie mojego męża? I wrócić tam na stałe? Do siebie...

Boże, przymnóż mi wiary, dodaj odwagi, podaj rękę z tej łodzi, bym nie zatonęła...

3 komentarze:

  1. http://trzymisie.blog.pl/12 sierpnia 2014 23:09

    Życzę sił wielu. Chociaż słowa jakieś takie ułomne się wydają. Słowa nie wyrażą tego, może chociaż modlitwa bez słów do Boga - On zrozumie. Pozdrawiam. ,,Trzym" się tam dziewczyno.

    OdpowiedzUsuń
  2. Jestem z toba,bedzie dobrze,wiara czyni ciuda!Beata

    OdpowiedzUsuń
  3. Odliczanie do piątku - wielkiego piątku trwa. Oby dni minęły ci równie szybko jak mijają godziny :) Dziewczynki uwaga - stęskniona mamuśka wraca :) :*
    PMJ Z.

    OdpowiedzUsuń