wtorek, 19 sierpnia 2014

Mam ja swoje chimery... ;)

 Boże! oto nowy dzień, nowy dar z ręki Twojej,
daj mi łaskę go użyć...
Dziękuję Ci Ojcze Najlepszy za tę noc szczęśliwą i za dzień nowy,
Ofiaruję Ci wszystkie moje myśli, słowa i uczynki
i proszę, dopomóż mi, 
abym przez wszystkie Ciebie pochwaliła,
a nie dopuściła się żadnego grzechu i żadnej niewierności,
szczególnie tej, w którą najczęściej wpadam...

Czuję, jakbym wracała z bardzo długich rekolekcji... Każdego dnia tak właśnie witam się z Bogiem, kiedy otwarłszy oczy, spoglądam w okno, którego charakterystyczna rama nie pozwala mi zapomnieć o nieustannym niesieniu krzyża, który jest wpisany w szpitalną codzienność...

Od ostatniego wpisu minęło już tak wiele dni... W tym czasie niewiele się zmieniło, choć jednak tak wiele... Weekend z 15-stym sierpnia był chyba najdłuższym okresem stagnacji i nudy, które miały tutaj miejsce... Nie działo się dosłownie nic. Nie zaglądali nawet lekarze...

W tych dniach miały miejsce przeróżne wydarzenia, od radosnych, po dość nieoczekiwane... Pierwszą i najważniejszą chyba rzeczą, o której chciałabym zakomunikować, jest wspomniany w tytule posta mój "chimeryzm" - czyli stopień przyjęcia się przeszczepu w organizmie.

W czwartek oznajmiono mi, że wyniósł on w tym momencie 100%, co znaczy, że przeszczep przyjął się, został zaakceptowany przez mój organizm, no i... hula :)

Nie każdy ma takie szczęście, że jeszcze na szpitalnym etapie jego chimeryzm osiąga takie wysokie wartości, pacjenci wychodzą do domu z osiągniętym 60%-wym chimeryzmem, który w domu dociera się, by po jakimś czasie osiągnąć upragnione wyżyny...

To dla mnie bardzo ważny sygnał, że wszystko idzie w naprawdę dobrym kierunku... I siły także wracają :) Co dzień budzę się silniejsza, z większą energią do działania, z głową pełną pomysłów, z dziękczynną piosenką w sercu i pod nosem...

W ostatnich dniach także zdarzyło się coś, co nieco zasmuciło mnie, lekko osłabiło kondycyjnie, wprowadziło pewien dyskomfort w poruszaniu, ale... widać taka kolej rzeczy i cały pakiet szpitalnych atrakcji musi zostać przez pacjenta wykorzystany ;)

A rzecz dotyczy mojego brzucha. Co dzień dostaję w niego, jak już wspominałam niejednokrotnie, dwa zastrzyki z flexiparyny czyli leku przeciwzakrzepowego. Kłute po wielokroć miejsce zaczyna najnormalniej w świecie sinieć, robią się malutkie krwiaczki, zrosty, wszystko to zupełnie normalne. Jednak pewnego dnia po ukłuciu - jednym za dużo - jak stwierdziłam ;) jakaś miarka się przebrała i powstało bardzo nieładne rozlanie się fioletowego sińca na znaczną część w okolicach pępka...
 
Miejsce to momentalnie zrobiło się twarde, jakby zaognione, zaczęło szczypać, piec i dawać o sobie znać, że dzieje się coś ponad pewną normę...

Taki stan utrzymywał się dwa dni, kiedy to siedzenie czy leżenie sprawiało mi dyskomfort, w zasadzie żadna pozycja nie była dogodna, brzuch bolał, a ja przewracałam się w nocy z boku na bok nie mogąc sobie znaleźć odpowiedniego miejsca...

 brzuszek w standardzie...

 brzuszek w chwilę po tym nieszczęsnym ukłuciu...

brzuszek po 2 dniach, kiedy barwa sińca przybrała na intensywności...

Na szczęście od dwóch, trzech dni jestem już na takim etapie, kiedy nie odczuwam z tego tytułu żadnych dolegliwości, poza nieładnym widokiem (ale ja tam wcale nie zaglądam ;) oraz stwardnieniem tego miejsca, które nie wpływa na moje poruszanie czy komfort. Smaruję dwa razy dziennie te okolice maścią z heparyny i co dzień obserwuję, że następuje znaczna poprawa.

Od tamtego czasu dostaję zastrzyk już tylko 1 x dziennie, jestem więc do przodu o jedno ukłucie ;) A z ukłuciami to rzecz się ma taka, że już od ponad tygodnia co rano pielęgniarki pobierają mi krew właśnie za pomocą igły i probówki, bo z wkłucia krew się już nie odciąga i odciągać raczej już nie będzie ;)

Wkłucie też powoli szwankuje.. Zdarza się, że przecieka, że jest nieszczelne, pielęgniarki przy zmianie opatrunku same stwierdzają, że "dziura w szyi" jest już po prostu powiększona, wyrobiona, więc takie historie są już po prostu możliwe...

Wszystko się już zestarzało...
Czas się pakować i wracać do domu...

Wczoraj zapytałam pani doktor wprost: "Pani doktor, kiedy ja pójdę do domu?" Uśmiechnęła się i zapytała, którą to my już mamy dobę... "27" - odpowiedziałam... Na co sympatyczna pani U. skwitowała: "No to musimy zacząć wypis szykować"... Po szybkiej kalkulacji doszłyśmy do wniosku, że 30-sta doba wypadnie w czwartek, więc w piątek wypuści mnie do domu...

I to była wiadomość, na którą wszyscy czekali. Konkretna data, konkretny termin. PIĄTEK. Obiecała, że tego dnia pójdę do domu...

Moje wyniki są w zupełności zadowalające (nie znam dokładnie ich wartości, ale wiem to, bo sama doktor jest z nich bardzo zadowolona) wszystkie znaki na niebie i ziemi rozgłaszają o moim dobrym samopoczuciu, każdego dnia zostają mi zmniejszane ilości kroplówek, a powiększane ilości leków w tabletkach, wprost proporcjonalnie do przechodzenia na tryb "domowy"...

Co dzień rano sama zmieniam sobie pościel, oporządzam salę, a godzina ósma nie jest już dla mnie godziną obowiązującą, gdyż we własnym zakresie kontroluję przyjmowanie cyklosporyny, której dawka również się zmniejszyła - w tabletkach!

Odliczanie się zaczęło...
Dzisiaj podczas wizyty pani doktor "otworzyła" mi nawet salę! To znaczy zaaprobowała, abym mogła się swobodnie poruszać po korytarzu, a nawet (!) korzystać ze wspólnej łazienki... Czyli tego wieczoru czeka mnie prysznic, pierwszy od 22 lipca... Brzmi niewiarygodnie? Wprawdzie miska stała się stałym elementem mojego dnia, nawet nie rozchlapuję już tak bardzo wody ;) jednak dużo przyjemniej będzie doświadczyć uczucia wody bieżącej, której tak dawno nie doświadczałam...

I jeszcze pozostaje to wyczekiwanie...
Kiedy cały internet już przejrzany, kiedy wszystkie książki przeczytane, kiedy wszystkie pomysły na najbliższy czas zrealizowane, kiedy prezenty dla dzieci na mój powrót już zakupione... Pozostaje jeszcze wyczekać, wytrwać, pozostaje to niechybne czasu odliczanie...

Od śniadania do obiadu, od różańca do koronki, byle godziny mijały, byle było coś do zrobienia... Energia mnie roznosi, nawet sama fizjoterapeutka śmieje się, że zachowuję się jak chomik w karuzeli - jak się rozkręcę z jakimś ćwiczeniem, to mogę tak fikać bez końca i wcale nie widać, bym się nim męczyła... I tak właśnie ze mną jest... Rozkręcam się!

Głowa moja rozkręcona do granic możliwości, ciało moje rozćwiczone i rozspacerowane po korytarzu, duch mój rozwarty na wszystkie cuda świata, wielbi Boga za dary i łaski niezmierzone czekające po drugiej stronie białych drzwi... I tylko wytrwać tych kilka dni... Wytrwać w pokorze, przyjmując ciągnący się czas jako łaskę w ćwiczeniu hartu ducha i niezłomności charakteru...

A w piątek będzie wielkie święto :) 10-tygdoniowa nagroda, na którą czekałam... Powrót z bardzo długich rekolekcji...

Rekolekcji z życia.

4 komentarze:

  1. Super Dorotko :-) na takie wiadomosci wszyscy czekalismy. Pozdrawiam.

    OdpowiedzUsuń
  2. Super Dorotko...my tez skaczemy z radosci. Nareszcie do domu. Pozdrawiamy. Domagałki

    OdpowiedzUsuń
  3. No i to jest wpis dlugo wyczekiwany!!! Jak dobrze go czytac:) raduje sie serce moje Dorotko niesamowicie!:*:*:*:*:* mam nadzieje osobiscie Cie wysciskac z poczatkiem pazdziernika:* T.

    OdpowiedzUsuń
  4. To fantastyczne wiadomości! Spędziłaś tam mnóstwo czasu, ale dobrze,że wracasz do domu. Trzymam kciuki :)

    OdpowiedzUsuń