piątek, 8 sierpnia 2014

Nic nie może przecież wiecznie trwać...

Ból na szczęście też nie. On przede wszystkim...

Po dramatycznych wieczornych przeżyciach i całkowitym wyczerpaniu w nocy z 1 na 2 sierpnia, przyszedł nowy dzień, a potem kolejny, kiedy coraz bardziej mogłam uporać się z przełykaniem i... wreszcie nastąpił dzień przełomowy, dzień 6 sierpnia, kiedy nie musiałam brać przed śniadaniem ketonalu... Tak jest do dziś.

Niedziela, 3 sierpnia obfitowała w bogate wydarzenia. Tego dnia dyżur miał od rana mój doktor prowadzący, który zlecił mi podanie dwóch woreczków płytek krwi przed południem, zaś wieczorem woreczka krwi.

W międzyczasie zarządził 'przeszycie' mojego wkłucia centralnego, gdyż zauważył, iż od samego początku było ono umiejscowione w tak niewygodny sposób, że wszystkie plastry żelowe, wenflonowe i inne cuda super mocujące, kapitulowały już następnego dnia, a wkłucie i tak sobie zwisało w kierunku, którym chciało...

Zabrał się więc mój doktor, jak do operacji, zgromadziwszy wcześniej całe tace przyborów niezbędnych i środków odkażających, oraz pielęgniarkę asystującą, panią Anię. Podniósł łóżko ze mną na odpowiednią wysokość, zasiadł na krześle, wstrzyknął znieczulenie w szyję (ałć!!) i rozpoczął pracę...

Pousuwał poprzednie szwy, po czym tak obrócił wkłucie, jak uważał za słuszne, aby chwilę później założyć 3 nowe szwy, po swojemu ;) Zaraz po 'zabiegu' przykleił z dumą nowy plaster z opatrunkiem żelowym, życzył mi miłego popołudnia, opuścił łóżko i wyszedł z sali.

Odetchnęłam z ulgą... Jak zwykle obawiałam się, jak to będzie, kiedy za kilka godzin znieczulenie puści, ale na szczęście poziom bólu był do wytrzymania, nie kolidował z bólami u nasady żuchwy wewnątrz jamy ustnej (tam pozostały jeszcze bardzo bolesne obszary) i tym sposobem doktorek spełnił od dawna zaplanowaną akcję wobec mnie, a ja miałam już to za sobą!

W porze kolacji przyszła krew. B + rzecz jasna. Noc po raz drugi minęła mi bez środka przeciwbólowego i z pełnym przełykaniem śliny! :) Budziłam się zaledwie trzy razy. Wtedy zawsze szła płukanka i w przeciągu kilkunastu minut udawało mi się ponownie zasnąć.

Wspomniany dzień 4 sierpnia.
Przed śniadaniem poprosiłam o ketonal, a kiedy zaczął działać - przystąpiłam do konsumpcji. I wtedy zauważyłam, że nawet przełykanie nie sprawia mi już bólu, ani - co najważniejsze - nie wyciska ze mnie łez! Zjadłam kleik z pokruszonymi biszkoptami, a łykając nie odczułam niemiłego dyskomfortu. Po raz pierwszy od nie pamiętam kiedy (!) nareszcie nadszedł taki dzień, kiedy to się wydarzyło!

Podobnie było z obiadem. Po uprzednim ketonalu, zjadłam ziemniaki z gotowaną marchewką, popijając raz po raz zupą kalafiorową i czułam, że nie uroniłam żadnej łzy!

Kolacja jednak była istnym przełomem! Bez ketonalu udało mi się zjeść cały słoiczek dla niemowląt, którego czułam smak, który rozpoznawałam, który mnie cieszył i który nie powodował zbyt obciążającego szczypania (wszystko w granicach wytrzymałości!!) Cieszyłam się z tego i to bardzo :) Czyżby nowa jakość powolutku wkraczała w moje zszargane kulinaria ;)?

Kolejny dzień, 5 sierpnia przyniósł ze sobą kolejne zmagania i przygody, na jakie nie byłam przygotowana... Zaczął się bardzo niewinnie, wręcz rutynowo, o 5:30 od trzech kroplówek, słoiczka na mocz ogólny i na posiew, a potem miską z wodą i tak do śniadania...

Podczas wizyty lekarz nawet uraczył mnie wspaniałą wiadomością o wzroście moich leukocytów do poziomu 0.9! Cieszyłam się też, kiedy powiedział, że płytki krwi są na bardzo wysokim poziomie, a w ogóle wszystko zmierza w bardzo dobrym kierunku. Wspomniał też iż dzisiaj po południu zostanie mi podane białko ludzkie, którego wcześniej nie miałam podawanego, a które jest w tej dobie rozpisane w schemacie, co wpłynie na szybszą odbudowę organizmu.

"Dobra" - pomyślałam, a kiedy lekarz wyszedł z sali, kontynuowałam mój dzień, jak zwykle... Około 13:00 została mi przyniesiona niewielka, szklana buteleczka, którą pielęgniarka podłączyła do pompy, aby ta rozdzieliła równomiernie, przez 2 godziny dawkę immunoglobulin. To miała być pierwsza z trzech takich buteleczek dzisiejszego dnia.

Pompa ruszyła. Co jakiś czas odwiedzały mnie na zmianę dwie pielęgniarki z pytaniem, czy wszystko u mnie w porządku? Dziwiłam się trochę ich wzmożonym nadzorom, a kiedy wreszcie po pół godziny zostawiły w sali lekko uchylone drzwi, mówiąc, że jakby coś się działo - to mam po prostu zawołać, odetchnęłam jakoś tak z ulgą.

Zakopałam się pod kołdrę, gdyż poczułam delikatny chłodek na ramionach... Gdy tak leżałam i słuchałam sobie radia - poczułam również delikatne dreszcze... "Trzeba to przespać" - pomyślałam i zamknąwszy oczy, usiłowałam się oddać temu pomysłowi bez reszty.

Na próżno... dreszcze narastały, robiło mi się coraz zimniej, szczęka niebezpiecznie stukała... "O co chodzi"?! - pomyślałam... I kiedy tak zbierałam się, aby obrócić w kierunku drzwi i krzyknąć do pielęgniarki, zdałam sobie sprawę, że z ledwością mogę zmienić pozycję, gdyż narastające drgawki rzucały mną po łóżku, zaś każda próba otworzenia ust, kończyła się pogryzieniem sobie języka ://

Wołałam mimo wszystko... "Pani Zosiu! Pani Zosiu!" - po chwili przyszła pielęgniarka, która zorientowawszy się w sytuacji, automatycznie odłączyła pompę z immunoglobulinami, nakryła mnie dodatkowym kocem, pobiegła przygotować ketonal, wraz ze sterydem, który działał natychmiastowo na uspokojenie drgawek, no i czekałyśmy...

Pani Zosia uspokoiła mnie, że takie reakcje zdarzają się dość często, żebym oddychała spokojnie, a wszystko powinno się unormować w szybkim czasie...

Unormowało się po kilkunastu minutach, wtedy też temperatura skoczyła do 39,2 (jeszcze nigdy takiej nie miałam, tu w szpitalu). Wyczerpany organizm zasnął niemal natychmiast, temperatura powolutku opadała, natomiast po telefonicznej konsultacji z lekarzem - białko zostało wstrzymane do godziny 22...

Po kolacji i serii kroplówek z godziny 20:00, przyszedł nieuchronnie czas na niedokończoną buteleczkę immunoglobulin, oraz dwie pozostałe, które jeszcze czekały w kolejce. Dawka musiała zostać podana.

Nauczona doświadczeniem sprzed kilku godzin, nie pałałam do tego przedsięwzięcia zbyt wielkim entuzjazmem, bałam się wręcz i po cichu modliłam, aby nic podobnego się nie powtórzyło.

Kolejne buteleczki przebiegały zgodnie z planem. Pompa rozprowadzała w jeszcze wolniejszym tempie ich zawartość, co w rezultacie spowodowało, że ostatnia kropla białka skapnęła około godziny 4:15 nad ranem... Noc jak się możecie domyślić - nie należała do szczególnie przespanych, na szczęście tylko z powodu pikania co jakiś czas blokujących się przewodów...

I wreszcie nastał 6 sierpnia. Co w nim było takiego szczególnego? Mianowicie dzień ten uważam za przełomowy w walce z bólem mojej buzi i gardła. Krótko przed śniadaniem bowiem zauważyłam, że wcale nie rośnie mi temperatura, a przełykanie jest zdecydowanie do wytrzymania, na tyle, iż zdecydowałam się na zjedzenie trzech kromek chleba ze skórką, wędliną i szpitalną herbatą (!).

Po tym wielkim wydarzeniu do sali przyszedł lekarz, który oznajmił mi, iż mój licznik leukocytowy właśnie wskazał 1000! "Tysiąc?!" - zapytałam... "Jak to jest możliwe, kiedy jeszcze wczoraj miałam ich zaledwie 0,9?" Na to jednak doktor D. odpowiedział, że w zapisie owszem, wyglądałoby to 1,0 jednak w mowie używa się określenia "tysiąc". Wspomniał też, iż w związku z wydarzeniami i reakcjami po podaniu białka, które miały miejsce wczoraj, robimy dzień przerwy, a trzy kolejne dawki przeznaczone na dzisiaj - będą musiały być podane jutro.

Na szczęście, kiedy 7 sierpnia przed południem wystartowała pierwsza z trzech buteleczek, jedyną reakcją, jaką zauważyłam, była podskórna wysypka czerwonych plamek na ramionach i brzuchu, która samoistnie wycofała się po mniej więcej 40 minutach.

Tak więc wciągnęłam wszystkie 3 buteleczki bez zbędnych ekscesów, ciesząc się, że i ten etap - mam już za sobą...

Tak w skrócie wyglądały moje ostatnie dni. Raz czułam się lepiej, a raz gorzej. Co dzień w okolicach godziny 11 odwiedzała mnie (i nadal odwiedza) pani Dorota - fizjoterapeutka, która nie szczędzi mnie, wyciskając ze mnie ostatnie poty, ustalając program na popołudnie, którego wypełnianiu staram się podołać.

I nieustannie Bogu dziękuję, za odzyskiwanie sił, za jedzenie bez bólu, za tydzień bez środków przeciwbólowych w nocy, oraz 3 dni bez ketonalu w dzień. Za smak potraw jedzonych na ciepło, za miłe pielęgniarki, które się do mnie uśmiechają (za te niemile też, wtedy wciąż wiem, że jeszcze jestem w szpitalu ;). Dziękuję Bogu za Was, za oceany modlitw, za przemiłe sms-y i pytania o samopoczucie, za słońce za oknem i wzrastanie wyników...

Co dzień jestem silniejsza, co dzień jednak jeszcze sporo odpoczywam.... Bywają poranki, kiedy chcę wyskoczyć wręcz z łóżka, a bywają takie, kiedy najchętniej nie wychylałabym nosa spoza kołdry...

Wszystko idzie ku dobremu, 17-sta doba za mną :) ...i Chwała Panu za to!

7 komentarzy:

  1. Na takie wpisy czekam niecierpliwie! Jakże cudnie to czytać Dorotko, nawet sobie nie wyobrazasz, jaki to miod na moje serce!:):*

    OdpowiedzUsuń
  2. Chwała Panu!!! :-)

    OdpowiedzUsuń
  3. Woww ależ się cieszę Dorotko:) Od kilku dni zaglądałam tu z niepokojem...aż dziś wchodzę i jest spora garść informacji od Ciebie. I to tak pozytywnych:) Trzymamy kciuki by wszystko zmierzało w "zdrową, bezbolesną i spokojną" stronę. K&R&M&Panienka

    OdpowiedzUsuń
  4. No! To się w końcu daje czytać ;P Dorotku, to już ostatnia prosta na drodze do domu, będzie git! Strasznie się cieszę, że Cię już paszcza nie boli i że leukocyty rosną i że w ogóle :)) Buziakiii :**

    OdpowiedzUsuń
  5. Dziękuję Wam wszystkim! :)) Dobrze, że jesteście :**

    OdpowiedzUsuń
  6. Bosko :) w końcu dobre wieści :)

    OdpowiedzUsuń