sobota, 2 sierpnia 2014

Na brzegu szpitalnego łóżka usiadłam i płakałam

Był piątkowy wieczór, kolacja stała od jakiegoś czasu na stole, a ja czułam, jak w mojej buzi rozpalało się sierpniowe ognisko... Ogień szalał, a ja szalałam z bólu razem z nim... Szybko obliczyłam, że od ostatniego ketonalu minęło zbyt mało godzin, abym mogła się ubiegać o kolejny... Może chociaż poproszę o paracetamol?

Tego dnia miałam wrażenie, nie! byłam tego pewna, że po leku przeciwbólowym mogę przetrwać we względnym bólu (takim w granicach moich możliwości) zaledwie dwie godziny, a potem wszystko rozkręca się od początku...

Poprosiłam o paracetamol. Była godzina 18:00. Zjadłam w pośpiechu kolację. Dziś mały słoiczek bananowy po czwartym miesiącu BoboVita (przynajmniej tak nie szczypał jak jabłka) oraz Nutridrink wysokoenergetyczny (więc nie 200, a tym razem 300 kalorii) o smaku owoców leśnych.

Zjadłam, podziękowałam Bogu, że to już wszystkie posiłki na dzisiaj i położyłam się do łóżka... Ból zaczął powracać o 18:45... Byłam załamana... Leżałam i próbowałam wytrwać, a pielęgniarka widząc moje cierpienie powiedziała: "Pani Dorotko, musi pani wytrzymać, bo następny lek przeciwbólowy podamy najpóźniej, jak się teraz da". Zdawałam sobie z tego sprawę, już ten paracetamol o 18:00 był przyspieszony o kilka godzin względem poprzedniego ketonalu...

Dochodziła godzina 20:00, kiedy ból sięgnął zenitu. Nie potrafiłam sobie znaleźć dogodnej pozycji, ślina ściekała po ściance gardła, drażniła je, często kaszlałam i z bólu znów powróciły dreszcze...

Starałam się gromadzić całą ślinę w buzi, a potem ją wypluwać do buteleczki po Nutridrinku i to zdawało egzamin, ale moje policzki tuż przy nasadzie żuchwy były tak obolałe, że było to momentami nie do zniesienia...

Około godziny 21:20, czyli zaraz po Apelu ból sięgnął zenitu. Usiadłam wtedy na łóżku, przygięłam brodę maksymalnie do mostka (tak, jak uczyli w szkole rodzenia) i w takiej pozycji próbowałam nie dać się ściekającej ślinie i bolesnemu wręcz rwaniu. Mijały minuty... Siedziałam tak i czułam jak żal, zrezygnowanie, bezsilność, ogarniają mnie powodując zupełne poddanie się...

Zaczęły mi napływać łzy niemocy... Kapały sobie, kapało z nosa, a ja czułam się jeszcze paskudniej, bo ból się spotęgował. Ale nie potrafiłam się uspokoić... Spojrzałam na zegarek, aby zobaczyć która już godzina i wtedy na wyświetlaczu zobaczyłam 21:37...  Zaczęłam błagać świętego Jana Pawła II o pilne wstawiennictwo za mną, bo nie daję już rady, bo po ludzku jest to nie do zniesienia...

Siedziałam tak, błagałam i raptem na pustym i ciemnym korytarzu pojawiła się pani Ewa, moja kochana pielęgniarka, pani Ewa z rudoognistymi włosami... Weszła do sali, aby sprawdzić jak tam moje kroplówki, a wtedy podniosłam głowę i jej oczom ukazał się niewątpliwie obraz nędzy i rozpaczy...

Zapytała, czy coś się stało? A ja jej ledwie mogąc otworzyć usta wymamrotałam, że już nie daję rady z bólu. Odpowiedziała, że dobrze, nie ma na co czekać, poda mi już ten ketonal. Gdy wychodziła - przy stoliku przygotowywania lekarstw stała już druga pani pielęgniarka. Wtedy usłyszałam jak pełnym litości i współczucia głosem pani Ewa do niej mówi: "Zrób dla Dorotki ketonal, biedna siedzi na łóżku i płacze".

Wtedy usłyszałam słowa, które wywołały we mnie jeszcze większy żal i uzmysłowiłam sobie jaka naprawdę jestem godna politowania... W tamtej chwili byłam niczym. Czułam się jakby już mnie nie było, jakbym przestawała istnieć, czułam jak ból ogarnia mnie bez reszty, nie było mnie już tam, był tylko ból. Ten ból ofiarowałam za kogoś szczególnego...

Przyszedł ketonal. Podłączyła mi go pani Ewa, a on kropla po kropli przenikał w moje ciało, którego więcej nie było niż było... Położyłam się pozwalając działać tej umacniającej sile...

Po kilkunastu minutach przyszło upragnione ukojenie, choć czułam, że organizm tym razem zbyt długo poddawany był torturom, by tak po prostu odpuścić i poddać się działaniu leku...

W końcu spróbowałam zasnąć. Ułożyłam się na boku i zgodnie ze swoją zasadą "na krokodyla" - czyli z otwartą buzią pozwalałam, by ślina sączyła się swobodnie. Tym razem jednak wpadłam na inny pomysł. Przypomniałam sobie bowiem, że mam w zanadrzu kilka podpasek wrzuconych 'na wszelki wypadek' do szpitalnego ekwipunku. Ułożyłam więc jedną z nich przy policzku i brodzie i z tak profesjonalną ochroną zasnęłam...

Kolejne pobudki następowały mniej więcej w godzinach 2:15, 3:15, 4:15, a potem to już 5:30 na pobranie krwi i podłączenie kroplówek. Jednak za każdym razem, kiedy się budziłam - ból w jamie ustnej okazywał się do opanowania, krokodyl działał, a mi po jakimś czasie udawało się ponownie zasnąć...

Nad ranem, kiedy pobrano mi krew, zleciały poranne kroplówki a ja ulegowiłam się do ponownej drzemki, zdałam sobie sprawę, że nawet przełyka mi się całkiem nieźle. Nie wszystka ślina teraz lądowała na podpasce, a ja z ogromnym zadziwieniem próbowałam dojść do jakichś logicznych wniosków. Jedyne, które przychodziły mi do głowy to 0,04 na liczniku leukocytowym oraz niezawodne wstawiennictwo św. Jana Pawła II.

Przed ósmą umyłam się, umyłam zęby. Włożyłam do buzi szczoteczkę i ostrożnie szorowałam nią wszystkie powierzchnie... Bolało, ale jak na poranek bez środka przeciwbólowego w nocy było już naprawdę nieźle!

Przed śniadaniem poprosiłam o ketonal, bo jednak tutaj nie wywinęłabym się od przełykania. Jednak z dumą zjadłam 3 kromki chleba ze skórką (namoczonych wcześniej w kisielu, ale to zawsze ze skórką! ;) oraz 200 ml kisielu.

Po śniadaniu długo jeszcze cieszyłam się bólem na poziomie wytrzymałości, w zasadzie mogłabym tak sobie trwać w tym znośnym bólu, gdyby nie to, że przyszedł czas obiadu i znów trzeba było przełykać... O 15:00 dostałam ketonal i zaraz po koronce zjadłam obiad.

Choć ból nadal utrzymuje się i przeszkadza w przełykaniu, to mam wrażenie, że powoli coś zaczyna się dziać dobrego... Pewne procesy, procesiki najmniejsze już ruszyły, sprawiając, że od teraz z każdym dniem będzie coraz lepiej... W to gorąco wierzę, taką mam nadzieję. Ona trzyma mnie przy życiu, ona daje mi siłę by myśleć o lepszym jutrze.

Za mną 12-sta doba. Marta pisze mi w sms-ie, że to właśnie w tym czasie jej buzia powoli, stopniowo przestawała odstawiać dramaty, a wchodziła na pokojową drogę rozejmu... I wciąż też mam w głowie pokrzepiające słowa pani Ewy z wczorajszego wieczoru: "Czasem kiedy myślimy, że już nie damy rady, że to jest kres naszych sił i ból się nigdy nie skończy - wtedy zazwyczaj właśnie przychodzi ten przełom i następuje wielkie uwolnienie"... lubię tą panią Ewę, a jej trafna myśl była co najmniej na miarę złotych myśli samego mistrza Coelho ;)

2 komentarze:

  1. Moja dzielna :* Leśniaki ślą buziaki, ale takie "biskupie", w powietrze w okolicach uszu, co by nie urazić obolałości ;)

    OdpowiedzUsuń
  2. Właśnie, dzielna. Dorotko, modlę się za Ciebie

    OdpowiedzUsuń