Po powrocie do domu, co nastąpiło bardzo późno, bo ok. godziny 20:00 - okazało się, że dziewczynki cierpliwie czekały na nasz przyjazd. Hania tego dnia nie spała od godziny 6 rano, nie zrobiwszy sobie nawet krótkiej drzemki w ciągu dnia, zaś Ala z takimi malutkimi oczkami, ledwie przędąc - na rękach u cioci, równie wiernie czekała powrotu swych Rodziców.
Tego wieczoru usłyszałam od Hani tak wiele przepięknych słów, o tym, jak to mam doskonałe oczy i włosy... Dostałam także od mojej małej artystki kilka przeogromnych prac podpisanych "Dla mamy" - bogato ozdobionych farbami i brokatem! Czuć było niewątpliwie, po raz kolejny Wielkie Święto!
Przez pierwsze dni po powrocie, starałam się zbytnio nie forsować. Nawet nie poszłam zachowawczo na niedzielną mszę świętą, a ksiądz z Najświętszym Sakramentem odwiedził mnie wieczorem w naszym domu.
Ale tylko przez pierwsze dni...
Bo gdy tylko słoneczko za oknem ciut mocniej przyświeciło - od razu poczułam zew natury, który nęcił i zapraszał do wspólnego, rodzinnego spaceru! Tak też i uczyliniśmy :) A był to najwspanialszy, wspólny, rodzinny spacer, jaki pamiętam! (Trzeba jednakowoż wziąć poprawkę na to, iż chemia poczyniła w mojej pamięci mniejsze lub większe spustoszenia ;))
Zdarzyło mi się także uczestniczyć dwukrotnie w zajęciach muzyczno-ruchowych Hani, na które także pojechaliśmy całą Rodzinką! Hania świetnie się bawiła, Ala jej wtórowała swoimi radosnymi okrzykami, a zaraz po zajęciach - na fali "udawania, że jesteśmy całkiem normalną Rodzinką" - poszliśymy na lunch do lokalnej restauracyjki Zielona Cafe, na przepyszne i moje ulubione stamtąd polędwiczki drobiowe ze szpinakiem, zapiekane z serem feta w sosie z suszonych pomidorków! pyyyszka :)
obrazek z zajęć
Przełamywałam się i... żyłam!
We wtorek wieczorem udaliśmy się z Dominikiem na mszę świętą z intencją o uzdrowienie. Kościół pełen ludzi, a ja przez całe dwie godziny płakałam ze wzruszenia, bo oto po prawie pół-rocznej nieobecności w Domu Bożym - wreszcie tu jestem... Jest prawdziwy ołtarz i prawdziwy kapłan (niejeden nawet!), są ławki, ministranci, zapach kadzidła i kwiatów, jest wspólnota wiernych...
To było niesamowite przeżycie pod wieloma względami! Podczas mszy spotkałam cudownych znajomych, także Włodka z DK, Ulę i Asię z pielgrzymki, dawnych sąsiadów...
Idąc dalej za ciosem - od tego razu uczestniczyłam już w każdej mszy niedzielnej, a nawet w środę popielcową, przy całkowitym zapełnieniu największego kościoła w mieście - naszego kościoła! (w którym po raz ostatni byłam w niedzielę, 29 września 2013 roku przed pójściem do szpitala... jakaś jedna, wielka maniana...)
Udało mi się także uczestniczyć w 3 (z 5-ciu) dni rekolekcji wielkopostnych w naszej parafii, przystępując do Sakramentu Pojednania oraz Namaszczenia Chorych! Ogromnie się z tego cieszę! Potem jeszcze w niedzielę 16 marca, na dzień przed moimi urodzinami, uczestniczyliśmy całym Kręgiem we mszy świętej urodzinowej z prośbą o uzdrowienie, podczas której mój mąż tradycyjnie już odczytał pierwsze czytanie, a mi się skapnęło nawet zaśpiewać psalm! :)
Przez ten cały czas otaczali nas Przyjaciele! Są niesamowici :) Nawet, jeśli nie mogli być osobiście na mszy, lub w odwiedzinach - dawali o sobie znać w smsach czy telefonach! Albo choćby machali nam przez okno :)
Jeśli chodzi o moje żywienie - tu także postanowiłam niczego sobie nie odmawiać! (no, może za wyjątkiem serów pleśniowych, za którymi bardzo przepadam, jednak świadome zapleśnianie mojego organizmu byłoby
co najmniej ryzykowne, z czego z ciężkim sercem, pokornie zrezygnowałam).
Ale całą pozostałą "surowiznę" - pochłaniałam co dzień w dość sporych ilościach! Sałata lodowa, rukola, szczypiorek i koperek, ogórki świeże lub konserwowe, pomidory, rzodkiewki, marchewki i jabłka - królowały u nas na porządku dziennym :)
Wieczorne tortille, zapiekanki z pieczarkami, bagietki z masłem czosnkowym, domowe pizze i śniadaniowe pity z jajecznicą i serem feta - to było coś! Nawet popełniłyśmy z Hanią - na jej zresztą życzenie i prośbę - domową sałatkę jarzynową z majonezem! A na obiady gościły u nas takie potrawy jak: kurczak curry z bakłażanem w mleczku kokosowym z mango, gyros z frytkami i salatką grecką, spaghetii po bolońsku, albo ze szpinakiem, smażona ryba, frytki z głębokiego oleju, ech... ;))) A do tego WSZYSTKIEGO nieodzowny, domowy, mojej roboty (ponoć najlepszy - tak słyszałam ;)) sos czosnkowy! Zrealizowałam wszystkie punkty z listy marzeń kulinarnych na blogu! WSZYSTKIE :)
Żyłam pełnią życia!
Tak to chyba mogę najlepiej okreslić...
W niedzielę, 16 marca po południu urządziliśmy coś na kształt moich 30-stych urodzin! Zgromadzili się nasi przyjaciele z dziećmi i nasze siostry szanowne i przyznaję - były to najlepsze urodziny w moim życiu! Bez dwóch zdań :) Dzieci świetnie się bawiły, szalały i buszowały także po łóżku. Dorośli porozmawiali, pośmiali się, było cudownie! Jak zwykle Nowa Sól dała radę na maxa! Bez nich nie byłoby tego klimatu :) i bez Asi nie byłoby przede wszystkim torta! bo dwa wieczory wcześniej po prostu wymiekałam i zasypiałam razem z Hanią...
Wszystko było cudowne! Po dwóch tygodniach bytowania na łonie Rodziny nie miałam już chyba żadnych oporów co do normalnego funkcjonowania! Spacerki, placyki zabaw, działeczka jedna, druga...
Najwięcej tylko zachodu i nieprzyjemności miałam z tym nieszczęsnym wkłuciem centralnym, które dwa razy
dziennie trzeba było przepłukiwać solą fizjologiczną, zakręcając każdorazowo nowym koreczkiem. Początkowo - dzięki uprzejmości Marcina i Piotrka zdobyliśmy takowe ze szpitala, a później zamówiliśmy wysyłkowo ze sklepu medycznego, bo w żadnej zielonogórskiej aptece nie prowadzili tak 'specjalistycznego' sprzętu ;). Łączny koszt miesięcznego utrzymania tego sterczącego z szyi badziewia - wyniósł nas przeszło 100zł... Gdy wychodziłam do ludzi, czy do restauracji - zakładałam gustowną apaszkę, aby dzieci nie straszyć, oraz niepotrzebnie nie ściągać wzroku dorosłych.
Ale nie to było najgorsze...
... Najwięcej dyskomfortu przysparzało mi ono wieczorami, kiedy to męczące uczucie w okolicy szyi i karku po lewej stronie po prostu nie dawało w żaden sposób się odpręzyć... To Hania pociagnęła mnie zbyt mocno za sterczące kabelki i trochę zabolało... A to dwa raz trzeba było zmienić opatrunek żelowy, aby wkłucie nie straszyło i nie zapraszało jak przez otwarte wrota wszystkich bakterii świata... Trochę więc z tym było zachodu, na szczęście udało nam się je utrzymać w dobrym stanie, choć owszem - lekko nie było!
Od poniedziałku 10 marca, zgodnie z ustaleniami z wypisu - próbowałam co rano dodzwonić się do sekretariatu hematologii, by zapytać o wolne miejsce na oddziale. I od poniedziałku do czwartku takiego miejsca dla mnie nie było. Wreszcie podczas piątkowej rozmowy - uprzejma pani w słuchawce - oznajmiła mi, że ma dla mnie informację od mojej pani doktor prowadzącej.
Informacja ta zawierała dwie bardzo istotne sprawy: Po pierwsze: miałam się zgłosić w najbliższy poniedziałek na godzinę 8:00 do poradni hematologicznej - a nie do szpitala, nie brać ze sobą żadnych rzeczy, ponieważ nie zostanę położona na oddział, bo nie ma takiej potrzeby, gdyż zostanie mi podana chemia podtrzymująca właśnie w takiej formie jednodniowej i jeszcze tego samego dnia wrócę do domu! A co za tym idzie, po drugie: przede mną wspaniały, wolny weekend, podczas którego mogłam zorganizować swoje urodziny, które - jak już przed chwilą usłyszałam - spędzę najpewniej w szpitalu!
Od tego czasu w mojej głowie już w ogóle zapanował ogólny szał i poczułam się wręcz bezkarnie - sądząc, iż taki stan rzeczy będzie sobie błogo trwał i trwał...
Jakże bardzo się pomyliłam...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz