czwartek, 20 marca 2014

Moje nowe wkłucie centralne

Nadszedł czwartek. Po nieprzespanej nocy na zbyt wąskiej, twardej, za krótkiej i jak się okazało - bez możliwości opuszczenia wezgłowia - kozetce, oraz z kaszlącą przez całą noc dość intensywnie panią z zapaleniem płuc - ucieszyłam się, że oto wreszcie nadszedł nowy dzień... Choć nie zapowiadał on niczego dobrego, jednak w duchu cieszyłam się, że kilka spraw już wkrótce 'będę miała za sobą'...

Poranna wizyta z profesorem i jego świtą, a zaraz potem wyjście na założenie wkłucia. W sercu jednak miałam jakiś taki podejrzanie dziwny pokój... Modliłam się o pewną rękę i bystre oko dla lekarza oraz o siły i spokój dla mnie...

Wszystko poszło dość gładko. Młodziutki lekarz - który na pierwszy rzut oka wyglądał mi na studenta - obejrzał na nowiutkim sprzęcie USG moje wszystkie żyły na szyi. Zdecydował, iż podejmie się założenia wkłucia po prawej stronie, jak nigdy jeszcze żaden poprzedni lekarz...

Znieczulenie bolało, jak nigdy wcześniej... A potem czułam, jak przebija mi się przez tą żyłę, do której miał docelowo trafić... Było to dla mnie zupełnie nowe uczucie. W międzyczasie dobierał znieczulenie, pytał, czy u mnie wszystko dobrze... Łzy leciały mi same - jak nigdy wcześniej...

Dowiedziałam się jednak przy okazji rutynowej, rozluźniającej rozmowy, iż w tej chwili nikogo z pacjentów nie wypuszczają z wkłuciem do domu, choćby na krótką chwilę, gdyż w minionym, niedawnym czasie zdarzyły się dwa śmiertelne przypadki, kiedy to sepsa opanowała ujście cewnika... Ech, gdy pomyślę czasem o mojej higienie tych okolic... po raz kolejny dochodzę do wniosku, że: a) głupi ma zawsze szczęście, lub b) Bóg to mnie jednak trochę musi lubić! ;)

Po zabiegu wróciłam na oddział. Po godzinie sanitariusz zabrał mnie na zdjęcie RTG. W powietrzu na dworze czuć było cudowną wiosnę! Ludzie chodzili w krótkich rękawach, studenci wylegli na kurtkach, na trawie.

A gdy wróciłam do sali - przyszła oddziałowa i oznajmiła mi, że przenoszą mnie na oddział B, do sali nr 16, do Beatki... Spakowałam więc czym prędzej swoje manatki, pożegnałam uprzejmie dwie starsze panie i w asyście pielęgniarki Moniki - wyruszyłam pod nowy dach.

W sali czekała na mnie już Beatka, stara, szpitalna znajoma po przeszczepie, która trafiła do szpitala z nieznacznie podwyższoną temperaturą na obserwację. Jutro zresztą miała wychodzić do domu. Wieczór z Beatką należał zdecydowanie do przyjemniejszych, niż ten poprzedni...

Wspominałyśmy razem przeżyte chwile, pierwsze spotkanie w toalecie na A, oczywiście nasze ukochane Pociechy, cudownych mężów... Beatka opowiadała mi także nieco o przeszczepie, ale z jej twarzy emanowała niezwykła moc, siła, energia i nadzieja! Nadzieja na to, że oto po raz ostatni przyszło jej położyć się na tych kilka tygodni na obserwację... i że odtąd będzie już tylko ZDROWYM człowiekiem!

Uwierzyłam tej jej odmienionej, promiennej twarzy. Uwierzyłam we wszystko, co zobaczyłam - w energię, sposób poruszania się i mówienia, w snute na nowo plany i marzenia... Beatka dodała mi wiele sił, pokazała, że ona wygra! A ja w to wszystko jej uwierzyłam i z wielką wiarą oddałam Dobremu Bogu.

3 komentarze:

  1. I tak trzymać. Dzielna kobieta z Ciebie, ja czytam i wymiękam. :)

    OdpowiedzUsuń
  2. *b)
    Bóg nie lubi Cię tylko trochę ;p On Cię kocha! i to widać :*

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dzięki Malciu :* wiem, że tak jest... inaczej bym już dawno padła ;P

      Usuń