Tym razem wyjechaliśmy nieco później, bo do poradni mieliśmy się zgłosić na godzinę 9-10... Byliśmy dokładnie o 9:30. Przywitała nas pani doktor z informacją o ujemnym MRD (to świetna wiadomość!), jednak w jej głosie dało się słyszeć nutę jakby niepewności i powątpiewania...
Opuściła nas 'na moment' - bo jak stwierdziła - musiała się spotkać ze swoimi studentami, którzy na nią czekali gdzieś w sali wykładowej... Poprosiła o cierpliwość i oddaliła się w kierunku korytarza głównego. W tym czasie dotarła do szpitala Ewa wraz z mamą, które z kolei oczekiwały na wyniki pobieranego z rana szpiku.
Gdy wróciła pani doktor - porozmawiała najpierw z Ewą i jej mamą, a gdy panie skończyły, podeszła w końcu do naszego stolika. Zapytała wprost: Czy jestem przygotowana na to, aby zostać dziś na oddziale? Byłam zszokowana! "ZOSTAĆ na oddziale?!? - ale jak to, ale dlaczego" - myśli szaleńczo krążyły mi po głowie ://
Poprosiłam o wyjaśnienia, po czym usłyszałam, iż moje rozpoznanie: ALL pro T jest z założenia tworem agresywniejszym niż chociażby ALL pro B, stąd postępowanie ze strony medycznej wymagałoby również agresywniejszego działania, niż taka chemia podtrzymująca. A ponieważ od stycznia tego roku weszły nowe wytyczne co do leczenia białaczek ogólnie - z tej racji przysługuje mi tzw. 'trzecia konsolidacja', zamiast o wiele łagodniejszej chemii podtrzymującej... Tłumaczyła ze spokojem dr D.
Dziś pani doktor już bardzo jawnie i otwarcie zaczęła mówić o przeszczepie - stąd po licznych konsultacjach z innymi lekarzami, w tym z samym profesorem - szefem wszystkich szefów - doszli do wniosku, że mnie jednak zostawią...
Było to dla mnie oczywiście wszystko bardzo logiczne, przemyślane, konkretnie podargumentowane... Wszystko dla mojego dobra i zdrowia, jednak takie to bardzo bolesne, bo kompletnie się na to nie przygotowałam! Bo obiecałam wczoraj Hani, że dziś po powrocie zjemy wszyscy razem kolację, jak w poniedziałak... i że wszystko znów wróci do normy, a od rana będziemy tworzyć na powrót zgraną, szczęśliwą, kochającą się Rodzinkę...
Chwilę później, po ciężkich bojach z pielęgniarką oddziałową, znalazło się dla mnie miejsce na oddziale A, na tzw. 'dostawce' - czyli dostawionej do jakiejś sali kozetce z kompletem pościeli i dwiema paniami w środku w wieku około 70 lat... Świetnie! - pomyślałam...
Przynieśliśmy spakowaną tydzień wcześniej torbę z kilkoma podstawowymi rzeczami, a po resztę Dominik pojechał do miasta.. Brakowało mi ładowarki do telefonu, oraz kilku najpotrzebniejszych produktów spożywczych, gdyż nie nastawiałam się na pobyt dłuższy niż dwa tygodnie - co wchodziło w grę jeszcze do niedawna...
Za nic w świecie nie chciałam wejść do sali, do tych pań... Siedziałam więc przed drzwiami, na korytarzu i od niechcenia przewracałam strony jakiegoś kolorowego pisemka... W tym czasie podeszła do mnie całkiem sympatyczna pielęgniarka i oficjalnie "przyjęła mnie" na oddział, zadając całą serię rutynowych pytań o ogólny stan zdrowia i uzależnienia ;)... Weszłam również na wagę i tam przeżyłam istny szok! Już dawno nie widziałam takiej wartości - domek jednak robi swoje! :) Przyszła też i sama pani doktor, osłuchując mnie i dość szczegółowo badając, oznajmiła co ma nastąpić: "Jutro założymy pani wkłucie centralne, a od piątku przepłukiwania i w sobotę puścimy pani już chemię" - usłyszałam z jej ust.
Wrócił Dominik, jednak chwilę później musiał się już zbierać do domu, do dzieci... Znów zostałam sama... Wieczór nie należał do udanych. Nawet nie należał do dobrych, było mi źle i płakać mi się chciało, choć próbowałam zachować jakieś nieszczęsne pozory przy dwóch starszych paniach.
Jedna okazała się całkiem przystępną, światową babką, z licznymi podróżami na swoim koncie i ślicznie umalowanymi na czerwono paznokciami u stóp, a druga - przyjęta bodajże dnia poprzedniego po raz pierwszy do szpitala - przestraszoną emerytowaną nauczycielką (albo pielęgniarką - nie pamiętam) z zapaleniem płuc i zdiagnozowanym chłoniakiem...
Telewizor grał bardzo głośno... Pogrążona we własnych myślach i lękach przed nieznanym, przed jutrzejszym wkłuciem i przed tymi wszystkimi grasującymi w powietrzu bakteriami, które roztaczała pani z potwornym kaszlem - nie robiły roboty...
No więc znów tu jestem... tak niespodziewanie... Pytam Boga: Jak to tak? Bez zapowiedzi? Ale On milczy... Teraz tylko pozostaje wiara, nadzieja, że jednak On ma dla mnie dużo lepszy plan, niż ja miałam w domu na siebie... Zwłaszcza na Wielki Post...
Jakiś czas temu - kiedy czasem miewałam jakieś życiowe zawirowania śpiewałam sobie taki kanon, którego słowa zaczerpnięte są ze ST " Ja Pan jestem świadom zamiarów jakie mam wobec was, zamiarów pełnych pokoju a nie zagłady by wam zapewnić przyszłość jakiej oczekujecie" zatem KOCHAJ i WALCZ ( to tak apropos tego planu) pozdrawiam i życzę dużo sił.Z Bogiem
OdpowiedzUsuńDziękuję bardzo :) przepiękne słowa z Biblii... bardzo adekwatne :) Pozdrawiam serdecznie!
OdpowiedzUsuń