Ta noc do udanych nie należała... i wcale nie o sikanie tym razem poszło, a o
duszności, koszmary i niewyjaśnionego pochodzenia bóle...
Układałam
się właśnie do snu, kiedy poczułam rozkręcający się dyskomfort okolic żołądka. No tak - pomyślałam... sos czosnkowy od Marty, którego sobie nie
pożałowałam na kolację... Do tego wszystkiego doszły jeszcze tępe
uciski w klatce piersiowej i podskórny, piekący ból na całej powierzchni
szyi i karku... Coś kompletnie nowego, nigdy wcześniej przeze mnie
niedoświadczonego... Strasznie ciągnęło mnie też wkłucie centralne,
zwłaszcza szew, który drażnił skórę swą ostrą końcówką... O co tutaj chodzi?
Z każdą chwilą było coraz gorzej... Duszności nasilały się, a klatka piersiowa wydawała się jakby wklęsać do środka... Bolało i rwało, dusiło, kłuło i nie pozwalało znaleźć odpowiedniej pozycji do zaśnięcia... Była już prawie północ, a sen nie przychodził...
Modliłam się, aby dobry Bóg pozwolił mi jednak zasnąć... aby oddalił ten ból, który teraz sparaliżował dosłownie całe moje ciało, abym już nic nie czuła... W końcu ukojenie przyszło, jednak w nocy budziłam się, z każdym szmerem na korytarzu, każdym uciskiem na pęcherz, biegając do toalety, męczyły mnie wstrętne koszmary, w których uciekałam przed samą sobą, oraz swoim osłabieniem... Spotkałam też w tych wszystkich koszmarach sennych Jezusa, nawet poszliśmy razem na drożdżówkę z makiem, ale wszystko odbywało się w nocy, w przydymionych mrokach, nie było to TO spotkanie z Przyjacielem, jakiego oczekiwałam i wszystko było takie powykrzywiane...
Poranek również nie przyniósł niczego dobrego... Kiepskie samopoczucie pozostało, wraz z niewyspaniem i rozgoryczeniem - o co tutaj właściwie chodzi ?!
Wskoczyłam dość szybko pod prysznic, bo lada moment miałam być podłączona pod codzienne stadko kroplówek, a kiedy spod niego wyszłam, ogarnęła mnie przerażająca senność...
Czekałam teraz na odwiedziny męża, a uczucie znużenia nie umilało mi czasu... Odpłynęłam, ufając, że kiedy się obudzę, choćby po kilkunastu minutach - moje samopoczucie znacznie się poprawi...
Przyjechał Dominik. Siedzieliśmy wpatrzeni w siebie, trzymając się za rękę... On opowiadał mi o domu, a ja wewnątrz walczyłam z dusznościami i rewolucjami żołądkowymi... Nawet aż tak nie interesowały mnie zawartości tych wszystkich siatek z pysznościami, no, poza tymi, w których były papiery i 'przydasie' do produkcji kartek! Od razu rzuciłam się na nie :)
Na gorąco jeszcze udało mi się zrobić jedną karteczkę, zamówioną na jutrzejszy odbiór w Zielonej, którą Dominik zabrał jeszcze schnącą ze sobą! Ale szybko warsztacik zwinęłam, bo musiałam się położyć, gdyż samopoczucie było jednak nieciekawe.
W międzyczasie, wśród pielęgniarek dało się słyszeć jakieś poszemrywania... Temat obijał nam się o uszy już od paru dni, ale póki bezpośrednio nas nie dotyczył - nie drążyłyśmy go, ani nie interesowałyśmy się nim przesadnie...
Jednak cała rzecz, wraz z nastawaniem wieczora, powoli przybierała dziwnego obrotu, a chodziło o pewien lek, który rzekomo w ostatnich dniach nie dojechał do szpitala, a który stanowi nierozerwalny składnik w zestawie z chemią MTX, którą mam przewidzianą na jutro rano...
Pojawiły się nawet pewne spekulacje, iż nasze cykle chemii zostaną wstrzymane, właśnie ze względu na nagły brak we wszystkich okolicznych aptekach, tak pożądanej i niezbędnej leukoworyny... Zaczęły krążyć różne wersje: oddziałowa osobiście przyszła, by nam powiedzieć, że leku nie dowieźli, z kolei Ewa przytuptała z podpiętą kroplówką, że jej podłączą tą chemię...
Siedziałyśmy z Martą skołowaciałe i kompletnie wybite z rytmu... Ona jeszcze bardziej, bo była względem mnie o dwa dni do przodu - jeśli chodzi o terminy podań chemii, więc już wiedziała, że coś jest na rzeczy, skoro jej wczoraj nie podłączyli...
Ja z kolei czekałam na podłączenie nocnego płukania przed porannym podpięciem pod MTXa z pompą, jednak jeśli płukań nie przyniosą, to również będzie znaczyło, że chemia i dla mnie jest wstrzymana...
Chodziłyśmy więc z Martą wieczorem nerwowo dopytując kogo się da: "O co tutaj tak naprawdę chodzi?!" i wiecie, do jakich wniosków doszłyśmy...? Że jeśli nie wiadomo o co chodzi, to zawsze niestety chodzi o to samo...
O 20:30 podłączyli mi płyny. Mój cykl pójdzie zgodnie z planem... Dlaczego więc Marta będzie musiała zaczekać z rozpoczęciem swojego drugiego podania aż do poniedziałku !?! - bo, jak się okazało, szpital zamówił tylko nieznaczną ilość leukoworyny i tym sposobem tylko nieliczni pacjenci (swoją drogą - do dzisiaj zastanawiamy się i głowimy nad przebiegiem tejże nieludzkiej selekcji) dostaną chemię zgodnie z rozpisanymi terminami... Cóż za absurd!!
Byłam zdegustowana...
Marta dziś powinna kończyć swoją pompę, a nie bezczynnie leżeć przez weekend i czekać na nową dostawę jakiegoś leku, o którym istnieniu nawet nie miałyśmy pojęcia jeszcze tydzień temu...
Zaczęło się u mnie sikanie do słoja, czyli bilans płynów, tabletki na rozhulanie nerek, oraz te wszystkie nocne wycieczki... Zaczął się ten trudny, drugi i ostatni - jak na ten pobyt - cykl chemii, a ja Bogu w sercu dziękowałam, że to wszystko się zaczęło... że nie dosięgły mnie żadne przesunięcia w czasie, że moje marzenia o Świętach w domu wciąż mogą się urzeczywistnić...
Modliłam się i łzy szczęścia spływały mi po policzkach, a jednocześnie rozważałam w sercu sytuację Marty i cholernie, paskudnie się z tym czułam...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz