Już raz kiedyś był post o takim tytule, przypominam go sobie... Szykowałam się wtedy do domu, odliczając dni do końca pobytu w szpitalu... Dzisiaj również jest moja ostatnia, szpitalna niedziela i gdyby nie fakt, że jutro wypada święto - z pewnością wyszłabym z tego brzydkiego szpitala już jutro...
Bo tak to właśnie kurka jest! 90% społeczeństwa polskiego cieszy się i ślini na samą myśl o długim weekendzie, ja natomiast zaciskam zęby i zgrzytam nimi ze złości, że będę musiała przekisić w szpitalu jeden dzień dodatkowo, bez żadnego celu i sensu...ot, tak! bo święto...
Moja ostatnia, szpitalna niedziela zatem będzie absolutnie wyjątkowa! Rozpoczynam ją godzinkami, potem szybko wskakuję pod prysznic, a gdy tylko z niego wychodzę spotykam przy drzwiach do mojej sali szafarza z Najświętszym Sakramentem... Chwilę później, o 9:00 uczestniczę we mszy świętej w radiowej jedynce, z kazaniem ks. Pawlukiewicza... swoją drogą super kazanie, jak zresztą zwykle!
Śniadanie zjadam już w tak zwanym międzyczasie - klikając to w komputer, to w komórkę... Biznesłumen wszak nie próżnuje... Teraz spod palców leci ogień, blog uzupełniany jest o nowe notki, fejsbuk o nowe komentarze, a najbliżsi wreszcie doczekali się odpowiedzi na zaległe sms-y :)
Zaraz po koronce ucinam sobie zasłużoną drzemkę... Budzi mnie wołanie na cały korytarz pani Krysi: "Jaaaaaajko dzisiaj!"... jajkiem będzie mnie tu budzić - pomyślałam sobie, ale chwilę później powoli zwlekam się z łóżka, by faktycznie wrzucić coś na ząb... Moje wszystkie zapasy obiadowe się skończyły... jestem więc zdana na szpital oraz... kanapki własne. Stawiam więc na zapiekanki!
Po kolacji znów siadam do komputera i tak mi schodzi aż do późnej nocy... Niestety ból głowy i oczu dają się we znaki i około 21 muszę zakończyć swe klikanie... Teraz rozmawiam już tylko z mężem, a języki plączą nam się ze zmęczenia, aż śmiesznie się tego słucha ;)
Tak mija mi niedziela... W sumie nic się takiego nie wydarzyło, a zmęczyła mnie, że aż! ;) Co jakiś czas wstawałam i krzątałam się, dla samego krzątania, aby rozruszać zastane kości... Te z kolei były dzisiaj wyjątkowo podatne na zastania i bolały z każdą zmianą pozycji...
Jeszcze tylko dwie noce... Damy radę :) Tak dużo nocy już za mną, że te dwie przeżyję chyba mniej lub bardziej dzielnie! Wchodzę na dobre do łóżka... Zmęczenie jest tak duże, że nawet, gdy zamykam oczy szczypią mnie i bolą, dlatego mrugam co chwilę, bo to przynosi względną ulgę... Mrugam więc i śmieję się sama do siebie... a potem zasypiam, nie wiedząc kiedy, w połowie 'zdrowaśki', zresztą - jak zwykle ;)
Cieszę się Dorotko, że wychodzisz do domu obyś była tam jak najdłużej :-))) a najfajniej byłoby gdybyś nie musiała już wracać do szpitala:-)) zresztą tak będzie niebawem:-)))pozdrawiam
OdpowiedzUsuńDziękuję! Tak bardzo się cieszę na ten czas, który mnie czeka w domku... I tak bardzo nie chcę nawet myśleć o powrocie... ech... ale chyba już bliżej niż dalej i w oddali widać światełko nadziei na pomyślny finał... Pozdrawiam Cię Sylwio serdecznie :)
OdpowiedzUsuńPo pierwsze małe zażalenie- takie dobre wieści powinny docierać od razu a nie z opóźnieniem ;-) choc tak naprawde dobrze wiemy i rozumiemy, że nie zawsze możesz/ masz siły i czas wrzucić coś na bloga...
OdpowiedzUsuńPo drugie w niedzielny poranek towarzył nam w myślach o Tobie poczatek refrenu ze starej piosenki Fogga" to ostatnia niedziela" - co prawda temat piosenki nie do końca adekwatny, ale w koncu rozstajesz sie ze szpitalem- szkoda, ze na razie nie na "wieczny czas"...Ale i tak pobyt w domu chocby krotki to wspaniała informacja! cieszymy się ogromnie!
Po trzecie- pięknego wtorku!