W piątek 17 stycznia podczas porannej wizyty pani doktor oznajmiła mi, że pobranie szpiku będzie musiała powtórzyć, gdyż wczorajszy nabrał się razem z krwią i nie da się z niego odczytać żadnych wyników... Więc o 8:30 byłam po kolejnym, bardzo bolesnym pobraniu szpiku... Tym razem bowiem również - jak się okazało - pani doktor musiała się przebijać przez okostną... Godz. 11:20 - punkcja...dość bolesna, ale w porównaniu do szpiku - to łagodny masaż ;) I to przeżyłam, a potem już do końca dnia grzeczne leżenie...
to moje plecy po dwóch pobraniach szpiku i jednej punkcji...
Sobota, poranek - popłynęła pierwsza chemia.. Dodatkowo zastrzyk przeciwzakrzepowy w brzuch, oraz bilans płynów (czyli sikanie kontrolowane do słoika)... W sobotni wieczór moje samopoczucie było jeszcze w miarę znośne, dlatego też wyprodukowałam serię kartek na dzień babci i dziadka w liczbie sztuk 7...
Niedzielny poranek - od samego rana popłynęła kolejna chemia, tym razem silniejsza Ara-C (papuga biała - tak ją nazwałam) Ponoć przy niej trzeba szczególnie dbać o oczy, bo atakuje śluzówkę i wtedy się przez jakiś czas po prostu nie widzi... Przyniosły mi więc pielęgniarki do zestawu krople sterydowe, aby zapobiegać tym przykrym skutkom... Na ulotce zaś kropli jest wyraźnie napisane, że dłuższe ich używanie może prowadzić między innymi do jaskry itp... Całą niedzielę więc przeleżałam i przespałam... Ciężko było, bo glowa dodatkowo bolała i byłam bardzo osłabiona, a każde wyjście do toalety - znajdującej się o 5 kroków od mojego łóżka - było dla mnie trudnym wyzwaniem... Około godziny 21:30 popłynęła druga dawka Ara-C... Bogu dzięki, że to wieczór, a ja zaraz zasnę...
Poniedziałek - znów zastrzyk w brzuch, Ara-C i potworny ból głowy... Każde wstanie z łóżka było dla mnie okupione bólem, zachwianiem równowagi i mdłościami... Od 2 dni byłam na bułce z masłem, bo nic innego nie byłam w stanie przełknąć... i piłam colę light zagryzając tic-tacami... ale co to za życie? ;))
Wieczorem znów Ara-C.. tym razem jednak organizm się zbuntował i zagorączkował... Z zimna nie mogłam zasnąć, a potem z gorąca oblewałam się potami... i ten potworny ból głowy... Dostałam jakiś antybiotyk w kroplówce, nie wiem jaki, ile, co... ale uczucie zimna odpuściło i mogłam zdjąć jedną warstwę skarpet i bluzę... Powoli układałam się do snu... Ostatecznie sen przyszedł około północy, po ponad godzinnej akcji zakładania wenflona mojej współlokatorce, która nie miała żadnych żył ;))
Wtorkowy poranek: 4 kroplówki - ale na szczęście już tylko czyste płyny... bez chemii... Weszłam pod prysznic, bo poczułam się odrobinę silniejsza, ale zaraz potem musiałam wejść z powrotem do łóżka, bo sił brakło... Myłam się więc na raty... najpierw prysznic, potem zęby i na końcu siku do słoika... Większość dnia także przespałam...
Do mojej sali w międzyczasie wprowadziła się Ewa... ta Ewa od Beatki, bo moja współlokatorka Kasia poszła już dziś do domu... Od popołudnia więc dzielę salę i łazienkę z Ewą, która już zdążyła mi opowiedzieć najnowsze wieści o Ani, że kiepsko z nią... i takie tam...
Po godzinie 15:00 - kiedy razem z Radiem Maryja przeżyłam koronkę do Miłosierdzia Bożego - poczułam, że gdy wstaję do toalety - przychodzi mi to o wiele łatwiej niż do tej pory, bez bólu głowy... Wykorzystując więc ten dobry czas - wstąpiłam tutaj, aby nadrobić nieco zaległości...
Od jutra znów chemia, tym razem asparaginaza... Według planu: 4 podania co 2 dni... Jak mnie to nie zabije, to z pewnością wzmocni, ale już się bardzo boję... Bo Aspa zawsze robiła ze mną co chciała :(( Proszę więc o modlitwę, bo są takie momenty, kiedy tracę siły - że zaczynam się załamywać, czy kiedyś to się skończy... Dni przelatują mi przez palce... a ja nie istnieję, tylko wegetuję w tym łóżku, czekając nie wiadomo na co...
Wyniki szpiku: bardzo dobre! Znów nie ma choroby resztkowej :)
Wyniki badań genetycznych: nieznane, jak się okazało - to kwestia pieniędzy, których pod koniec roku zabrakło, a na początku jeszcze nie wpłynęły i stąd to bezsensowne oczekiwanie...
Plan na dalsze leczenie: 4 dawki Asparaginazy, za tydzień powtórka serii Ara-C, spadek wyników, odbijanie i mniej więcej w połowie lutego - wyjście do domu. Powrót do szpitala byłby już na oddział przeszczepów, przy założeniu, że do tego czasu znajdzie się jakiś zgodny dawca... Jeśli się takowy nie znajdzie - wypisują mnie do domu i co jakiś czas przyjeżdżam do szpitala na tzw. "chemię podtrzymującą" - którą można przyjmować do dwóch lat...
I na koniec tego jakże suchego posta ;) kilka zaległych zdjęć:
moja nowa sala, oddział B, nr 12...
widok od strony "mojego łóżka"
Całkiem korzystny (bo na rzekę) widok z okna w sali
korytarz oddziału B - na horyzoncie lodówka, na niej mikrofalówka i szklane drzwi do oddziału
Sprawy, jakimi się zajmowałam zanim przyszło osłabienie i zanim położyło mnie na dobre do łóżka...
A dziś życzymy siły, spokoju i wysyłamy dobre myśli i trochę wiatru, żeby przeganiał z Waszego pokoju zwątpienie i smutki...
OdpowiedzUsuńi kolejna porcja ciepłych myśli wysyłana do Wrocławia ( u nas teraz minus 14)
OdpowiedzUsuńKochana przesyłamy buziaki mocne i ciepłe mysli! Leonek przesyła uściski *** Trzymaj się Dorotko, nie ma innej opcji niż to, żeby NARESZIE wszystko było dobrze- i tej wersji się trzymamy!!! Byle do połowy lutego... ;) P. S. Dobra ta książka Dorotki od wypieków? Bo to mój ulubiony blog :D
OdpowiedzUsuń:-)
OdpowiedzUsuń