Tak, jak wspomniałam - noc i wczesny początek dzisiejszego dnia był dość stresujący... Dowód się oczywiście nie znalazł, bo techniki poszukiwawcze naszego Sherlocka niestety okazały się bezskuteczne... Kopała pani Halinka w tych samych rejonach, inne zaś pozostawiając nietknięte... Nie wtrącałam się... nic nie doradzałam, nie łapałam kontaktu wzrokowego... najchętniej chciałam się stać niewidoczna...
Śniadanko znów zjadam ze smakiem, a zaraz po nim wjeżdżają wszystkie te moje rewelacje kroplówkowe... i na to wszystko wjeżdża moja pani doktor, która odprawia panią Halinkę z wypisem do domu, a do mnie wypowiada dosłownie jedno zdanie: "Odstawiłam pani potas, pani Doroto, bo ma pani już za wysoki..." Ech, pani doktor... to znaczy, że niepotrzebnie bujałam się z popalonymi, pieczącymi żyłami przez ostatnich kilka dni... no, rozumiem... to fajowo ://
Wprawdzie moja współlokatorka trzymała już w swojej dłoni najważniejszy dokument świata - WYPIS, to jednak nie spieszno jej było do domu... Dochodziła godzina 10, a ona zapowiedziała telefonicznie swojemu synowi, żeby przyjechał po nią około 15, bo jeszcze przecież czeka na przedstawiciela policji, aby spisać protokół zaginięcia dokumentu...
Sympatyczna pani policjantka zjawiła się o godzinie 11:28 i spisawszy w kilku zdaniach przebieg wydarzeń minionych dni, zakończyła swą wizytę słowami: "Wesołych Świąt!"... hmmm... widać w policji wszystko jakoś szybciej...
Na obiad znów czekałam sfrustrowana dość długo, bo przez ostatnie 7 tygodni mój żołądek bądź co bądź - przyzwyczaił się do regularnych posiłków w godzinach 8:30, 12:30 oraz 16:30 (+19:30 - extra kolacja we własnym zakresie), więc gdy tylko następowało minimalne przesunięcie czasowe, to odczuwałam to i denerwowałam się zgłodniała i wyczekiwałam tego dźwięku skrzypiących kółeczek metalowego wózka...
Wreszcie doczekałam się... usłyszałam ten charakterystyczny, śliczny łoskot, dochodziła godzina 13:40, a wtedy zapytałam wprost panią Krysię, o co chodzi z tym całym spóźnianiem się obiadu ?!?! To mi odpowiedziała, że dostały odgórny przykaz, że najpierw mają obsłużyć oddział C (na drugim pietrze), potem oddział B i na końcu oddział A, czyli nas.. Siłą rzeczy dostając jedzonko jako ostatni - dostajemy je pół-zimne i o godzinę później względem tego, do czego przyzwyczaiły się nasze żołądki... ech...
Po obiedzie zwija się do domu pani Halinka... i z chwilą opuszczenia 'mojej' 17-stki odczuwam wielką ulgę, łudząc się, iż taki stan - ciszy i spokoju oraz pustego łóżka obok - potrwa na tyle długo, bym odpoczęła od zgiełku i notorycznego zagadywania, bym mogła w ten ostatni wieczór uregulować wszelkie komputerowe sprawy zaległe, bym może zaczęła się pakować...?
Siadam do kompa i aż dym leci spod palców... Tak się uwijam, tak się staram... No, ale się po prostu nie dało! To przyszła pani Bernadetką z Martą z sali nr 9 na zapoznanie i integrację (obie - baaardzo przesympatyczne istotki!), to do sali wprowadzała się nowa osoba... młoda, z chustką na głowie, widać że już nie świeżynka...
Anka... właśnie... weszła do sali około godziny 16, na miejsce pani Halinki i jak się okazało została przeniesiona tu z oddziału C, z góry. Na pierwszy rzut oka wydawała się średnio sympatyczna...Głowa wysoko zadarta, chodziła bez słowa, bez 'cześć', poruszając się bardzo żwawo, a jak się uporała ze swoimi bagażami, pochowawszy je pod łóżko - zalogowała się wreszcie bez słowa na łóżko i otwarłszy swojego super wypaśnego, białego laptopa z podświetlaną klawiaturą (mężu - podpowiedz mi co to był za model i rasa..?) bez słowa zaczęła sobie w niego klikać, jednocześnie słuchając muzyki przez słuchawki, przez co wydała mi się bardzo, ale to bardzo wygodną współlokatorką :))
To była moja piąta towarzyszka z łóżka obok i coś czuję, że okazałaby się najbardziej pasującą do mnie połówką jabłka do wspólnego, szpitalnego pomieszkiwania... Przede wszystkim była to osoba młoda, 20-letnia, ale dali mi ją na ostatnią noc no i tyle się z nią namieszkałam ;)
Wieczorem odwiedziła mnie Beatka i pod nieobecność Anki, która akurat wyszła do toalety, od razu zwróciłyśmy uwagę na jej super wypaśnego laptopa, w sumie Beatka zwróciła pierwsza uwagę na bialutkiego Sony Vaio, ale jak tylko weszła moja współlokatorka - od razu nasza rozmowa zeszła na inne tory...;)
Anka okazała się całkiem przystępną dziewczyną, młodziutką, a już dość mocno doświadczoną przez życie.. Chwilę pogadałyśmy we trzy, a potem Beatka ładnie się pożegnała na dobranoc i wróciła do swojej sali, a my jeszcze chwilkę rozmawiałyśmy, jednak zmęczenie dawało się we znaki i niebawem i my powiedziałyśmy sobie 'dobranoc'...
To moja ostatnia, szpitalna noc... i to uczucie... nie pozwalało mi długo zasnąć, pomimo wielkiego zmęczenia.. Tego wieczoru powiedziałam Bogu, co czuję, pomodliłam się tymi wszystkimi moimi modlitwami, ale dzisiaj...brzmiały one jakoś tak zupełnie inaczej, kompletnie inny wymiar... Akt zawierzenia Jezusowi - dzisiejszego wieczoru był najradośniejszym ze wszystkich aktów, pomimo wszystkich tych trudnych słów tam zawartych, które teraz miały zupełnie inne znaczenie... Otwierały nowe bramy, jakbym przekraczała inną rzeczywistość...
Zasypiając leciały też łzy... niewątpliwie były to łzy szczęścia, ale uczucia mieszały się ze sobą i już do końca nie wiedziałam sama dlaczego tak na dobrą sprawę one lecą po moich policzkach... Byłam szczęśliwa, ale zarazem nie wiedziałam 'jak to będzie'?... Czułam instynktownie, że wszystko będzie dobrze, przecież musi być dobrze... ale gdzieś z tyłu głowy odtwarzałam również hipotetyczne scenariusze, jak to Hania czy Ala mnie odrzuca, obraża się na mnie, ma do mnie żal... co również byłoby zachowaniami zupełnie normalnymi...
W którą stronę to wszystko pójdzie, jak się ułoży...? Jedno jest pewne.. Jutro jadę do domu i to na całe 10 dni!!, gdzie wreszcie przytulę moje dzieci... czy im się to będzie podobało, czy nie ;) i wtedy wszystko wróci do normy, powróci ład i harmonia, a we wszechświecie wreszcie zapanuje równowaga... czy to w ogóle dzieje się naprawdę...?:)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz